Wizyta w Korei Południowej chodziła nam po głowach już od dawna. I nie ukrywam - w dużym stopniu spowodowane było to naszą miłością do tamtejszej kuchni :) Udało nam się ustrzelić bilety LOTem w przyzwoitej cenie i sensownych godzinach (krótki lot KRK-WAW oraz bezpośredni WAW-ICN) na listopad, kiedy to w Korei pogoda miała być jeszcze przyjemna, a jesień w złotym rozkwicie.
Ciekawostka: ze względu na agresję Rosji na Ukrainę, polskie samoloty nie latają przez przestrzeń powietrzną Rosji i Białorusi. Oznacza to, że mieliśmy znacznie dłuższą drogę do pokonania - lecieliśmy nad Kaukazem, Kazachstanem i Chinami, a lot powrotny z Seulu do Warszawy trwał prawie 14 h.
Na Koreę mieliśmy 2.5 tygodnia i plan minimum zakładał oczywiście wizytę na wyspie Jeju w celu wejścia na najwyższą górę kraju (tu jest
opis), odwiedzenie strefy zdemilitaryzowanej oraz opychanie się wszystkimi możliwymi daniami kuchni koreańskiej. Zdecydowaliśmy się tym razem nie pożyczać auta, a postawić na komunikację publiczną (poza lotami na Jeju rzecz jasna). Z dumą się pochwalę, że był to nasz pierwszy backpacking w czwórkę (nie liczę wyjazdu do Egiptu, bo tam głównie podróżowaliśmy samolotami) i nasze dzieci bardzo dzielnie to zniosły! Będziemy powtarzać!
Mimo to, ambitnym turystom/zaliczaczom nie polecałabym podróżowania po Korei transportem publicznym. Mimo świetnych kolei (Korail Pass i bullet trains) ostatecznie polecałabym jednak auto. Turystyczne miejsca są często poza centrami miast (albo w ogóle na prowincji), a transport nie jest pod nie dostosowany - służy raczej lokalsom do dojazdu do małych wiosek, a nie atrakcji turystycznych. Dla przykładu: 24 km z Gyeongju do Yangdong jechaliśmy ok 2 godziny, 48 km z Daegu do Haeinsy sumarycznie 2:20h. Na przesiadki i kombinowanie traciliśmy mnóstwo czasu. My akurat nie mieliśmy ciśnienia (o tym za chwilę), ale jeśli ktoś chciałby z Korei wycisnąć więcej i szybciej, to mógłby być sfrustrowany.
A propos braku ciśnienia - będąc w Korei byłam w III miesiącu ciąży. Nie ukrywam, że czułam się nie najlepiej, więc aktywne zwiedzanie, backpacking i przede wszystkim smakowanie koreańskiej kuchni były sporym wyzwaniem. Podróżowaliśmy dość spokojnie, ale mimo to zrealizowaliśmy plan minimum z nawiązką. A po więcej koreańskiego jedzenia będę musiała po prostu wrócić jak mdłości całkiem ustaną :)
Na koniec tego wstępu do koreańskiej relacji jeszcze garść naszych obserwacji i porad:
* po raz pierwszy zamiast kupować kartę SIM na lotnisku (i tracić na to mnóstwo czasu), skorzystaliśmy z karty e-SIM i bardzo to rozwiązanie polecamy!
* polscy obywatele nie muszą mieć do Korei wiz, natomiast obowiązuje tzw.
K-ETA, czyli elektroniczna autoryzacja podróży - sprawdzana już na lotnisku w Warszawie.
* w czasie gdy byliśmy w Korei wciąż obowiązywała część przepisów covidowych, dość restrykcyjnie przestrzeganych. Przede wszystkim wewnątrz budynków i w transporcie publicznym obowiazywało noszenie maseczek. I to już chyba od 2 roku życia (chociaż Róża nie nosiła i nikomu nie przeszkadzało). Maski na zewnątrz nie były wymagane, ale i tak większość ludzi je nosiła. Na lotnisku po przylocie musieliśmy też wypełnić deklarację zdrowotną.
* dzieci do 6 roku życia zwykle nie płaciły za wstępy ani transport
* sporym zaskoczeniem dla nas było to, jak powszechne było płacenie gotówką. Wiele miejsc nie akceptowało kart płatniczych (nawet za bilety na pociąg z międzynarodowego lotniska w Seulu trzeba było zapłacić gotówką!)
* za to karta, która świetnie działała w całej Korei to ichniejsza karta transportowa. Działa jak karta prepaidowa - doładowuje się ją w automatach i odbija przy wejściu do środków transportu (pobierana wtedy jest z niej opłata za bilet). Ta sama karta działała w metrach wszystkich większych miast, a także w części połączeń podmiejskich. Co ciekawe, doładowanie w automatach trzeba było robić gotówką! Na szczęście była też możliwość doładowania tej karty transportowej kartą płatniczą w… sklepach emart24 (coś w stylu naszych żabek)
* dobrze w Korei działał też Uber oraz ichniejszy odpowiednik, Kakao Taxi.
* za to słabo działały Google Maps. Zarówno pod kątem informacji o lokalizacji restauracji i ich godzin otwarcia, rozkładów jazdy, jak i znajdowania adresów i ulic. Najczęściej też nie pokazywały w ogóle możliwości przejścia danego dystansu pieszo. Pod tym kątem maps.me sprawdzała się nieco lepiej.
* nocowaliśmy głównie korzystając z airbnb i dobrze nam się to sprawdzało (chociaż zwykle przez problemy z mapami musieliśmy się dobrze naszukać ich lokalizacji). Ceny przyzwoitych noclegów były raczej droższe niż w Polsce, chociaż były też taniutkie perełki (jak nocleg w Jeonju za 15 euro za mieszkanie w… dzielnicy czerwonych latarni ;))
* w większości hubów transportowych można było liczyć na dostępność lockerów i darmowe wifi (wifi w ogóle było dostępne bardzo powszechnie, zwłaszcza w miastach).
* mnóstwo też było darmowych, bardzo porządnych toalet publicznych
* za to niemal nie było dostępnych koszy na śmieci. Własne śmieci trzeba było brać ze sobą.
* to czego prawie zupełnie też w Korei Południowej nie ma, to dzieci. Korea Płd. to kraj z najniższą dzietnością na świecie - na jedną kobietę przypada tam ok. 0.81 dziecka (dane z roku 2021). I faktycznie - na ulicach dzieci widać było bardzo mało (a jeśli już były, to były ciche i prawie niewidoczne - nasza dwójka wesołych barbarzyńców była tam sporym, nieraz zawstydzającym kontrastem!), place zabaw w miastach jeśli w ogóle są, to o wiele rzadziej spotykane niż siłownie na wolnym powietrzu na dorosłych, a sporo restauracji otwierało się tylko dla dorosłych (albo miało strefy ‚no kids zone’.) Natomiast prawdziwym wyzwaniem logistycznym był… zakup pieluch! Coś, czego dostępność, jako totalnie podstawowego artykułu pierwszej potrzeby braliśmy za pewnik, w Korei dostać było bardzo trudno. Zwykle w sklepach faktycznie były całe regały pieluch, ale tych dla dorosłych. Natomiast dziecięcych albo najczęściej nie było wcale, albo w nielicznych sklepach były w dziwnych paczkach po 3 sztuki (i to tylko rozmiary na większe niemowlaki). Przyznam szczerze, że bardzo byliśmy tym zaskoczeni (a i sporo czasu i kombinowania musieliśmy poświęcić na te zakupy!)
* za to sami Koreańczycy byli naszymi dziećmi zachwyceni - dziewczyny co chwilę coś dostawały od obcych ludzi. A to słodycze, a to ciastka z fasolą, a to siatkę owoców. Ale żeby nie było - mimo, że my z Rafałem dawno dziećmi nie jesteśmy, też spotykaliśmy się z olbrzymią życzliwością i chęcią pomocy od Koreańczyków.
* coś czego się nie spodziewaliśmy, a totalnie nas zachwyciło, to to jak Korea Południowa jest górzysta i jak bardzo te góry są dostępne na wyciągnięcie ręki z miast. W samym Seulu jest nawet Park Narodowy Bukhansan z przepięknymi trekami (!). Do tego Koreańczycy są zawziętymi górskimi wędrownikami - na wszystkich szlakach spotykaliśmy tłumy ludzi wszelkiego przekroju wiekowego, wędrujących po górach. Co ciekawe, Koreańczycy przy wytyczaniu szlaków nie biorą jeńców - podczas, gdy u nas stromsze zbocza pokonuje się łagodnie, zakosami i serpentynami, tam ścieżka zwykle idzie prosto i super stromo pod górę. A gdy już naprawdę ściana jest pionowa, to w ostateczności ustawiona jest drabinka.
* listopad był całkiem dobrą porą na wizytę w Korei Południowej - jesień była tam absolutnie spektakularna, złota i przepiękna. Chyba nigdy nie widziałam tak pięknych jesiennych kolorów. Zawiodła nas tylko trochę temperatura, zwłaszcza w Seulu marzliśmy przy 9-13 stopniach Celsjusza. Na Jeju za to było przyjemne 20+ stopni.
Tyle tytułem wstępu. Zapraszam na kolejne odcinki już niedługo!