Oprócz inspirujących podbojów
Genek Teamu drugim impulsem do zdobywania przez nas szczytów Korony Gór Świata była alpejska wyprawa Rafała o kryptonimie
444. Trzy czwórki oznaczały cel przedsięwzięcia czyli wejście na
cztery czterotysięczniki w cztery dni. Cel wyprawy był dość ambitny, ale 5-cioosobowa ekipa (Monika, Rafał, dwóch Michałów i Kuba) była bardzo zmotywowana i dobrze przygotowana.
Plan zakładał wyjazd na dwa tygodnie w okolice masywu Monte Rosa na pograniczu włosko-szwajcarskim, aklimatyzację i atak na dość liczne w tym paśmie czterotysięczniki.
Auto zostało zapakowane sprzętem i wałówką po brzegi, kursy wysokogórskie zaliczone, plan opracowany, nic tylko ruszyć w trasę! Niestety, jak to u nas w podróżach bywa, na początku wyprawy dał znać o sobie pech pogodowy. Wspinaczka w rejonie Monte Rosy przez kilka dni nie wchodziła w grę, ale niezrażona tym ekipa postanowiła zmienić plany i zaatakować leżący w zupełnie innym miejscu, świetnie nadający się do aklimatyzacji
Grossglockner, najwyższy szczyt Austrii.
***
Ekipa wybrała najbardziej standardową drogę na szczyt (szczegóły możecie zobaczyć
tu na mapie), ocenianej jako PD+ czyli z francuskiego
peu difficile – nieco trudno.
Auto zostawili na parkingu przy Lucknerhaus (1918 m.n.p.m.) na przełęczy
Kals Am Grossglockner, od razu dziarsko ruszyli do góry pięknym szlakiem i doszli do schroniska
Stüdlhütte (2801 m.n.p.m.). Szlak do tej pory był prosty, choć podejście do samego schroniska było dość strome. Niedaleko za schroniskiem zaczął się lodowiec
Kodnitzkees i tutaj postanowili rozbić namioty, spędzić noc i ruszyć dalej wcześnie rano.
Szlak na lodowcu przestał być już oznakowany, ale w sezonie letnim tak wiele osób wspina się na Grossglockner, że nie ma problemu z odnalezieniem właściwej drogi idąc śladami poprzedników. Mimo, że trasa nie jest zbyt trudna, to trzeba bardzo uważać na lodowcowe szczeliny. Po lodowcu zresztą nie powinno się też iść samemu - zaleca się związać linami i założyć raki.
Trasa po pewnym czasie schodzi z lodowca, który ustępuje miejsca skałkom. Tutaj znów nie ma zbyt wielkich technicznych trudności (chociaż pewnie robi się znacznie bardzo ślisko w deszczu, stąd można się asekurować stalową liną). Rafał & ekipa dość szybko doszli do drugiego schroniska na trasie, najwyższego w całej Europie,
Erzherzog Johann Hut (3454 m.n.p.m.). Aż prosiło się o szybki przystanek na herbatę w takim miejscu!
Jako, że lodowca już na szlaku miało nie być, zdecydowali się zostawić liny kawałek za schroniskiem i wziąć w drodze powrotnej (te dodatkowe 3-4 kg w końcu robią różnicę przy wspinaczce). Z drugiej strony, po pewnym czasie szlak robił się trudniejszy - miejscami leżał śnieg, a jedno z podejść pod szczyt,
Glocknerleitl miało 40 stopni nachylenia (
tutaj są szczegóły)! Jako, że zdecydowali się iść bez liny, każdy członek ekipy musiał sam ocenić, czy chce iść dalej. Ostatecznie tylko Rafał i Michał (najbardziej doświadczony uczestnik wyprawy) ruszyli dalej, reszta postanowiła poczekać na nich w schronisku.
Szczęśliwie pogoda była rewelacyjna, odcinki pokryte śniegiem się skończyły, było sucho, szło się więc bardzo dobrze i potwierdziło się, że lina na tym etapie nie była już potrzebna. Jedynym mankamentem było to, że doskonałe warunki skusiły do wspinaczki multum ludzi, z których część asekurowała się poręczówką, więc pod samym szczytem był spory tłok i korek!
Chłopaki na szczycie stanęli koło południa, zrobili kilka pamiątkowych zdjęć na tle Cesarskiego Krzyża (postawiono go z okazji ślubu cesarza Franciszka Józefa z Sissi) i ruszyli w dół.
Wielki Dzwonnik zaliczony!