-
Koniecznie jedźcie do San Miguel de Allende! - słyszeliśmy odkąd zaczęliśmy rozmawiać o tym, gdzie warto w Meksyku się wybrać. Miejsce polecali nam i przyjezdni i rodowici Meksykanie. Co tu dużo mówić, nasze oczekiwania były spore (zwłaszcza, że miasto jest na liście UNESCO)! Korzystając z bliskości do Guanajuato, postanowiliśmy wybrać się tam na wycieczkę.
Po jednodniowych rekonesansie mogę powiedzieć jedno: San Miguel podzieliło moje serce na pół.
Historia miasta jest w połowie ciekawa i w połowie bardzo typowa. Powstało w połowie XVI wieku, założone przez franciszkańskiego mnicha. Początkowo jego misja znajdowała się w pobliżu często usychającej rzeki, co z oczywistych przyczyn nastręczało problemów (to ok. 5 km od dzisiejszego miasta). Pewnego dnia jednak misyjne psy powędrowały w nieznanym kierunku, a szukający ich mnisi trafili do miejsca, w którym odpoczywały. Biło tam źródło. Rzecz jasna przeniesiono całą misję w nowe miejsce i nazwano San Miguel na cześć patrona, Michała Archanioła.
Odkryte w pobliżu złoża srebra i innych skarbów, przyniosły miastu najpierw walki z rdzenną ludnością indiańską, a potem okres prosperity, którego szczyt nastał w połowie XVIII wieku. San Miguel było wtedy jednym z największych miast Nowej Hiszpanii (ciekawostka: mieszkało tu ok. 30 000 ludzi, podczas gdy w Nowym Jorku tamtych czasów tylko 25 000).
Po Wojnie o Niepodległość, San Miguel zyskało drugi człon swojej nazwy - De Allende. Upamiętnia on najsłynniejszego syna tego miasta - Ignacio Allende, zasłużonego i zabitego w walce o niepodległość Meksyku. San Miguel de Allende uznaje się zresztą za pierwsze miasto uwolnione spod hiszpańskiej okupacji.
Wolność nie przyniosła jednak miastu zbyt wielu zysków - wraz z zmniejszającym się znaczeniem górnictwa, San Miguel i cały region bardzo się wyludniły, straciły na ważności i osunęły się w cień. San Miguel stało się niemal opustoszałe.
Dopiero pierwsza połowa XX wieku przyniosła miastu odmianę. Założono tu Akademię Sztuk Pięknych i zaczęli zjeżdżać się artyści, alternatywni twórcy, pisarze i beatnicy. Świat odkrył to urocze miasteczko, niemal 'zamrożone'-niezmienione od czasów swojej potęgi z XVIII w., położone w przyjemnym klimacie i dogodnej odległości od stolicy. Wprawdzie władze próbowały trzymać obywateli w ryzach (np. zabierając tutejszych hipisów na przymusowe obcinanie włosów!), ale fama poszła w świat. Do światka artystycznego zaczęli masowo dołączać też i inni - od bogatych mieszkańców Mexico City po amerykańskich weteranów wojennych skuszonych wizją emerytury w miłym i niedrogim miejscu.
I tak od ponad pół wieku przyjezdni zachwycają się intensywnymi, ciepłymi kolorami miasta, wspaniałą zabudową (ostały się tu niemal nietknięte XVIII-wieczne bogate hacjendy, pałace srebrnych baronów i wystawne kościoły), urokiem brukowanych ulic i tym, jak pięknie pada tu światło. Niemal wszystkie budynki pomalowane są na 3 gorące kolory: żółty, czerwony i pomarańczowy, co jeszcze potęguje jego malowniczość.
Podobno nawet Meksykanie uważają San Miguel za najpiękniejszą miejscowość w kraju i tłumnie przyjeżdżają tu na sesje fotograficzne czy wzięcie ślubu. Zresztą sam główny kościół miasta
Parroquia de San Miguel Arcangel przez swój różowy kolor i ozdobną fasadę, nazywany jest
'tortem ślubnym'!
Wielu przyjezdnych decyduje się zostać tu na zawsze - duża część miasta to bogaci ekspaci (najczęściej Amerykanie), a San Miguel jest uznawane za jedno z najlepszych miast do spędzenia emerytury (
ranking Yahoo). Dużo się więc tu dzieje - jest mnóstwo kursów, zabaw tanecznych i galerii sztuki (wszak to wciąż miasto bohemy artystycznej!). Oferta kulinarna, w przeciwieństwie do sąsiedniego Guanajuato, jest na najwyższym poziomie. Przy tym wszystkim San Miguel de Allende wciąż umie utrzymać swój urok miasteczka na prowincji.
No to z czym miałam taki problem?
Z tym, na co narzeka większość przyjezdnych - popularność miasta zmieniła mocno jego charakter. Trudno nazwać je już alternatywnym, niekomercyjnym, a już na pewno nie tanim. Powiem więcej, trudno nawet tu czuć się jak w Meksyku - wszystko jest zbyt uładzone, przewidywalne i ułożone pod gust bogatych przybyszów. Lonely Planet nazywa San Miguel nawet meksykańskim Disneylandem dla amerykańskich emerytów, co zdaje się być boleśnie trafne.
Mimo, że spacer uliczkami San Miguel naprawdę sprawia estetyczną przyjemność, to trochę smutno, że w dawnym mieście bohemy i hipisów, przeciętnego dzisiejszego backpackera nie będzie stać na nocleg.