Podobno, gdy dziecko ukończy 6 miesięcy, można brać je już na zimowe szaleństwa i trasy w góry. Nie mogliśmy przegapić takiej okazji, więc ten wyjątkowo dla nas pomyślny rok 2017 żegnaliśmy wejściem na
Tarnicę, najwyższą górę w
Bieszczadach.
Postanowiliśmy ruszyć z
Wołosatego, wybierając prostą trasę
niebieskim szlakiem. To jest najkrótsze wejście na ten szczyt, na pierwszy różany raz w zimowych górach, jak znalazł.
Zostawiliśmy auto w Wołosatem koło 13, włożyliśmy stuptuty, malucha wsadziliśmy w nosidło i ruszyliśmy w górę. Było pięknie - temperatura oscylowała w okolicach 0 stopni, wszystko było więc pokryte śniegiem. Zachmurzone niebo dodatkowo podkręcało urok tego czarno-białego, cichego świata.
Jak my tęskniliśmy za zimowym wyjściem w góry!
Początkowo spotykaliśmy nawet sporo ludzi - widać, że Bieszczady to bardzo popularny sylwestrowy kierunek. Szlak był więc doskonale przetarty, miejscami bardzo śliski. Gdyby nie kijki, balibyśmy się iść z dzieckiem w nosidle. Im wchodziliśmy wyżej, tym robiło się bardziej pusto (było też już dość późno). A gdy wyszliśmy nad granicę lasu, na mocno smagane wiatrem połoniny, oprócz nas nie było już nikogo. Widoki za to były magiczne.
Dopiero na
Przełęczy pod Tarnicą, skąd w kierunku szczytu odbija krótki odcinek
żółtego szlaku spotkaliśmy jeszcze grupę ludzi szybko schodzącą już w dół. Patrzyli na nas z lekkim niedowierzaniem - było już późnawo, robiło się mgliście, a my szliśmy na szczyt z małym dzieckiem. Na szczęście do samej
Tarnicy był już rzut kamieniem, 15 minut i staliśmy pod charakterystycznym stalowym krzyżem na jej szczycie.
Kolejny wierzchołek jest nasz!
*
Zejście było szybkie, udało się nawet zdążyć przed zmrokiem - mimo zimowych warunków i małego torbacza w nosidle zmieściliśmy się dokładnie w rozkładowych 3 godzinach. Róża była całkiem zadowolona (przespała w ciepłym nosidle większą część trasy), a my przeszczęśliwi. Dumni z kolejnego wyzwania, które za nami, zastanawialiśmy się jakie przygody przyniesie nam nadchodzący rok 2018?
Wszystkiego dobrego!