Tytułem wstępuNie chcieliśmy czekać długo na pierwszą podróż z Różą. Trochę ją testowaliśmy na kilku krótszych i dłuższych trasach po Polsce i byliśmy z nią w chuście w górach, a że testy wypadły nader pomyślnie, uznaliśmy, że nasze dziecko jest stworzone do podróżowania. Odczekaliśmy do pierwszych szczepień i kupiliśmy bilety na pierwszy lot w jej niespełna dwumiesięcznym życiu.
Plan był taki, że Rafał tydzień wcześniej jedzie autem na wspinę w Alpy, a my z Różą dolatujemy do Mediolanu, skąd mąż i ojciec nas odbiera, a potem razem przez tydzień podróżujemy autem po północnych Włoszech.
Założenie było takie, że jest to kraj bardzo dobrze nam znany, przyjazny dzieciom, z dobrą opieką zdrowotną (czego na szczęście nie musieliśmy testować) i w miarę bliski od domu.
Planu podróży nie mieliśmy, chcieliśmy bowiem dostosować się do najmłodszego uczestnika wyprawy - nie wiedzieliśmy czy Róża będzie uznawała tylko i wyłącznie siedzenie w jednym miejscu, czy też nie będzie miała w tej kwestii żadnych preferencji.
Szczęśliwie nasze dziecko okazało się mieć duszę nomada, mogliśmy więc codziennie zmieniać miejsce. Dbaliśmy jedynie o to, aby często się zatrzymywać na karmienie, przewijanie i zmianę pozycji szkraba. Inaczej niż do tej pory, zatrzymywaliśmy się na noc raczej na włoskich, cudnych wsiach niż w miastach, co pozwoliło nam poznać Włochy od innej niż dotychczas strony.
Tyle więc tytułem wstępu, ruszamy!
Pod znakiem UNESCO: BresciaŚciągnęła nas tu dawna potęga Longobardów. Prawie wszystkie oznakowania turystyczne w mieście prowadzą do kompleksu
opactwa San Salvatore z VII wieku i klasztoru Santa Giulia. To jedno z niewielu zachowanych miejsc świadczących o longobardzkiej mocy, Brescia bowiem była jednym z głównych miast ich wczesnośredniowiecznego państwa. Z zabudowy tamtych czasów zbyt wiele się w mieście nie zachowało, być może dlatego, że w XVIII w. piorun strzelił prosto w jeden z kościołów, w którym przechowywano ok. 90 ton prochu strzelniczego. Siła wybuchu była tak wielka, że zburzyła dużą część zabudowy miejskiej i zabiła kilka tysięcy mieszkańców.
Stare opactwo się jednak zachowało w zaskakująco dobrym stanie, zachwyca freskami i do dziś świadczy o potędze germańskiego ludu, będąc wpisanym na listę UNESCO.
Druga część unescowego wpisu z Brescii obejmuje niewielkie ruiny
rzymskiego forum z I w. Ale do tego miasta warto przyjechać i dla innych jego miejsc. Od przyjemnego starego miasta z dwoma
katedrami, starą i nową, XII-wiecznego zamku przez
Piazza della Vittoria z ciekawą architekturą włoskiego faszyzmu czy uwaga, uwaga trasę przez kanał podziemnej rzeki (bardzo, bardzo żałuję, że nam się nie udało jej przejść, ale z wózkiem mogłoby to być trudne:))*.
Do Brescii warto też przyjechać dla atmosfery włoskiego niezbyt turystycznego miasta (mimo, że to brzmi jak oksymoron), dla niedzielnego popołudnia przy pięknym świetle zachodzącego słońca i dla dobrej kolacji (polecam ravioli po breskijsku i kieliszek
Pirlo, tutejszego drinka na bazie campari, białego wina i wody).
* Po szczegóły odsyłam tu: http://www.bresciaunderground.com/english/
Pod znakiem UNESCO: Manerba del GardaNastępnego dnia, ukończenie przez Różę 2 miesięcy postanowiliśmy świętować nad jeziorem Garda. Auto zostawiliśmy w
Manerba del Garda i w przedpołudniowym słońcu rozpoczęliśmy wózkową wspinaczkę na
Rocca del Manerba - imponującą skałę wznoszącą się nad jeziorem. Na jej szczycie można podziwiać ruiny średniowiecznej twierdzy, a u podnóży relikty z prehistorycznych osad na palach, ulokowanych dookoła Alp. Całość - ślady osad i skała z ruinami wpisana jest na listę UNESCO.
Na szczycie Róża po raz pierwszy na wyjeździe pokazuje niezawodolenie - w ogóle się jej nie dziwimy, bo jest naprawdę ciepło. Chowamy się więc do pobliskiego
Museo della Rocca di Manerba. Muzeum prezentuje resztki pali nawodnych, kilka prehistorycznych rekwizytów (naszyjniki, groty strzał) i makietę dawnej twierdzy. Część wystawy poświęcona jest ekosystemowi jeziora Garda (ptactwo, ryby i inne zwierzęta oraz rośliny). Muzeum jest darmowe i dobrze, bo jest mocno takie sobie.
Jedziemy dalej!
CremonaCremona idealnie wpasowała się nam w porę karmienia. Najlepiej zachowany średniowieczny rynek we Włoszech (a przecież konkurencja jest ogromna!) stał się idealnym pretekstem na dłuższy spacer i postój na kawę.
Było gorąco, ale wąskimi uliczkami dało się iść w cieniu. Dopiero na rynku,
Piazza del Comune nie dało się uciec od słońca - był cały skąpany w słońcu i nikt, poza nieuważnymi turystami, nie ważył przeciąć się go przez środek. Miejscowi wybierali raczej dłuższą drogę, przy ocienionych murach średniowiecznych kamienic, spoglądając tylko z ukosa na romańsko-gotycką
Cattedrale di Santa Maria Assunta, najwyższą we Włoszech średniowieczną dzwonnicę z największym na świecie zegarem astronomicznym i na baptysterium.
Oprócz surowego, średniowiecznego rynku, Cremona szczyci się swoim słynnym synem, Stradivariusem i wspaniałą XVII-wieczną szkołą lutniczą (której tradycje kontynuuje tutejsza fabryka instrumentów muzycznych). Skrzypce zdobią prawie każdy magnesik sprzedawany w sklepikach z pamiątkami, a te najcenniejsze, wykonane przez samego mistrza w 1715 roku, oglądać można w ratuszu
Palazzo Comunale.
Małe miasteczkaJedziemy na południe przez Alpy Liguryjskie.
Mijamy małe miasteczka, gdzie ściśle przestrzega się godzin otwarcia i zamknięcia, sjesty i jedzenia. W parkach zajęte są ławki stojące w cieniu, na trawniku przed kościołem ktoś zrobił piknik, a kobiety zawzięcie plotkują, przysiadając na niskich murkach.
Zacienione kawiarniane ogródki, położone przy zamkniętych dla aut chodnikach w małym centrum, a w nich starsi panowie (któryś z nich wyciągnął właśnie karty!), młode nastolatki popijające spritzera i starsze, eleganckie damy z papierosem w dłoni. Jest poniedziałek, wczesny wieczór. Tych ludzi w różnym wieku, z różnymi doświadczeniami i problemami łączy jedna rzecz o tej porze:
dolce far niente.
Monti LiguriWąskimi, pnącymi się wzwyż serpentynami jedziemy do miejsca, które będzie naszym domem na najbliższą noc. Stoki są gęsto zadrzewione, ale gdzieniegdzie drzewa się przerzedzają i oczarowuje nas cudowny widok na góry i dolinę rzeki Trebbia, którą Hemingway opisywał jako najpiękniejszą na świecie. Przed ostrym zakrętem trzeba klaksonem dać znać o swojej bliskości, żeby zapobiec katastrofalnemu zderzeniu. Zresztą, nawet minąć się na tej drodze nie byłoby łatwo.
Dojeżdżamy. Zaparkować mamy na zakręcie kolejnej serpentyny. Gospodarze tłumaczą, że przecież i tak nikt już tędy nie jeździ. Jesteśmy w jednym z najcudowniejszych miejsc, w jakich zdarzyło nam się spać. Livia i Giuseppe, rodowici Genueńczycy wynieśli się w góry, kupili absolutnie zrujnowaną (bez dachu, podłóg, ani instalacji) opuszczoną chatę w górach i przez 8 lat pieczołowicie przywracali jej życie, wkładając w to całe serce i włoskie poczucie smaku i estetyki. Chata nie miała dachu, podłóg, instalacji ani łazienki, ale miała widok, przestrzeń i magię, które wystarczyły, żeby się w niej zakochać. Dziś jest to miejsce oferujące i świetne warunki noclegowe i klimat rodem z górskiej chałupy i cudowną, niemal domową atmosferę, pachnącą świeżo wypiekanym ciastem.
Kąpiemy i kładziemy Różę spać, a sami z gospodarzami rozmawiamy do późna przy kieliszku grappy. O tym, że najgorsi goście to Włosi, bo nie czytają gdzie rezerwują nocleg, o wychowaniu dzieci na włoską modłę, o życiu w tym miejscu zimą, o oswojonym kocie i marzeniach o produkowaniu ekologicznego syropu różanego. Przez teleskop oglądamy kratery księżyca i odganiamy kota cwaniaka, który bardzo chciałby zająć ciepłe miejsce koło Róży w łóżeczku. Jest pięknie, swojsko i jak z wspomnień szczęśliwego dzieciństwa.
Na śniadanie dostajemy ciepłe ciasto, polane różanym syropem. Razem z włoską kawa, tak mocną, że musimy ją rozcieńczać woda. Podobno nikt, nawet początkowo rozczarowany położeniem tego domu (gdzieś na końcu świata zamiast nad morzem), nie wyjeżdża stąd nieszczęśliwy.
Wierzymy. Bardzo.