Jadąc drogą na zachód, mijamy wiele ruin domów, ale i wiele nowych budynków, jeszcze nie otynkowanych. Ta okolica podobno bardzo ucierpiała podczas wojny. Lądujemy w końcu w gwarnym mieście, łapiemy taksówkę, ale kierowca nie wie o czym mówimy, nie wie gdzie to i po drodze pyta ludzi. Mało kto wie gdzie szukać celu naszej wyprawy.
W końcu się udaje.
W budce strażniczej nie ma już włoskich żołnierzy KFOR, jest serbski posterunek (należący do Kosowskiej Policji). Policjanci są szalenie mili, biorą nasze paszporty w depozyt i ewidentnie cieszą się, że tu przyjechaliśmy.
Możemy iść.
Przekraczamy spokojną bramę, która odbija z ulicy i kamienny mur i znajdujemy się w innym świecie.
Za nami został gwar, samochody, chaos reklam i popołudniowe tłumy ludzi, a wkroczyliśmy w cichą, pustą i spokojną przestrzeń
Pečkiej Patriaršiji. To kolejny stary prawosławny monastyr na kosowskiej ziemi, kolejny przyczółek serbskości w albańskim żywiole. Tak jak i Gračanica i prizreńska Cerkiew Bogurodzicy Ljeviškiej, też został wpisany na listę UNESCO. Od razu na listę miejsc zagrożonych.
XIII-wieczny kompleks składa się z zabudowań klasztornych (które tutaj na szczęście się zachowały) oraz 4 cerkwi, połączonych w jedną świątynię: najstarszej, Świętych Apostołów i wybudowanych później Świętego Demetriusza, Najświętszej Marii Panny i Świętego Mikołaja. Jako, że była to też siedziba Patriarchatu Serbskiej Cerkwi Prawosławnej, znajdują się tu liczne groby arcybiskupów i patriarchów. Dziś najstarszym żyjącym świadkiem tamtych czasów jest 800-letnia, olbrzymia morwa stojąca na klasztornym dziedzińcu.
*
Ruszamy przed siebie cichą, śnieżną drogą. Jest piękne światło, zachód słońca jest różowy i barwi wielkie, nienaruszone niczym połacie śniegu. Sami aż umilkliśmy od tej ciszy. W końcu docieramy do kolejnego muru i wchodzimy na teren zabudowań monasteru, zatopionego w śnieżnym ogrodzie.
Wciąż mieszkają tu zakonnice, opiekujące się klasztorem i prowadzące sklepik, farmę i sady. Można tu kupić ich wino i rakiję. Którą zresztą nas na przywitanie częstują.
Och, jaka dobra, śliwkowa! Dobra, mocna i szlachetna. I wspaniale rozgrzewająca w ten zimny dzień.
Podobno w sezonie przyjeżdżają tu autobusy Polaków (widać, że siostry mają do nas, braci Słowian, sentyment). W sezonie pewnie też moglibyśmy podziwiać zadbany różany ogród, podejrzeć krzątające się po dziedzińcu mniszki i zobaczyć pasące się krowy, ale dziś, gdy poza nami nie ma tu nikogo, mamy wrażenie, że cały monastyr zapadł w sen zimowy.
W końcu wchodzimy do środka. I ponownie przestajemy mówić z zachwytu. Zadzieramy głowy do góry i dosłownie gapimy się na wspaniałe freski pokrywające sufit. Jesteśmy pod olbrzymim wrażeniem majestatu tego miejsca, pamiętającego i świadczącego o innych czasach i innych potęgach.
*
Do miasta, mimo odległości, wracamy już na piechotę. Jest mokro i bardzo zimno. Przyjemne stare miasto, główny bulwar i okolice składającego się już, wciąż czynnego bazaru, jest totalnym kontrastem do opuszczonego właśnie monasteru. Gwarny, pełen światełek i ludzi, z kilkoma ciepłymi knajpkami. Wstępujemy do jednej z nich, jemy obiad i grzejemy się, tak jak reszta towarzystwa, przy centralnie położonej kozie. Współtowarzysze grzania, szczęśliwi, że turyści odwiedzają ich okolice, koniecznie chcą z nami pogadać, kupić nam herbatę, razem posiedzieć. Tak właśnie żegna nas Kosowo - ciepło i serdecznie.
Jeśli tam wrócimy, to dla tych serdecznych, gościnnych ludzi.
Tych z obu stron barykady.
Informator* w Kosowie obowiązująca waluta to euro (chociaż w serbskich enklawach używa się też dinara). Nigdy nie zostało to ustalone z UE, ale nikt nie kwapi się, żeby podważać ten status quo. Co ciekawe, w związku z tym, Kosowo nie wybija własnego euro, nie ma więc kosowskiej wersji awersu tych monet.
* we wnętrzu monasterskich cerkwi nie wolno robić zdjęć.
Ceny* bus z Prisztiny do Peci: 4 €
* wstęp na teren monasteru: 2 €