Czy to nie straszny wstyd tyle lat chodzić po górach i nigdy nie wybrać się na
Rysy, najwyższy szczyt polskich
Tatr i całego kraju? Zwłaszcza, jeśli mieszka się tak blisko nich?
Myślę, że trochę tak, tym bardziej zmotywowana byłam aby ten brak narobić, korzystając z pięknego lata jakie mieliśmy w tym roku!
Decyzja o szybkiej wykapce nie sprawiła nam trudności - wystarczył jeden w miarę pogodny dzień pod koniec lipca i przesyt miastem popadającym w lekką paranoję przed przyjazdem tłumu gości (kto wie o co chodzi?).
Bladym świtem wsiedliśmy więc do auta i pomknęliśmy na południe (zatrzymując się tylko na obowiązkowego hot doga i kawę na Orlenie!). Gdzieś 7:30 byliśmy już w
Szczyrbskim Plesie. Pogoda nas absolutnie nie zawiodła - było pięknie, rześko, a temperatura była idealna do marszu. Dziarsko ruszyliśmy
czerwonym szlakiem. O dziwo, długo byliśmy niemal jedynymi piechurami, towarzyszył nam tylko starszy pan, Milan z Bratysławy, z którym szybko nawiązaliśmy nić sympatii i całą drogę spędziliśmy razem.
Po jakiejś godzinie doszliśmy do pierwszego przystanku,
Popradskiego Plesa. Mimo, że kolejna kawa brzmiała kusząco, w obawie przed zapowiadanym na południe deszczem, ruszyliśmy czym prędzej dalej. Zmieniliśmy tylko szlak na
niebieski, wiodący w głąb
Doliny Mięguszowieckiej, aby potem znów mozolnie wspinać się krętym
szlakiem czerwonym aż do
Żabich Stawów Mięguszowieckich. Stąd, patrząc w dół widać było jak szlak zaczyna się zaludniać, a Milan widząc to pochwalił nasze tempo. Widoki zaczęły się robić oszałamiające.
Szliśmy dalej, coraz stromszym szlakiem. Wreszcie pojawiły się pierwsze łańcuchy i klamry, czyli coś na co czekałam od początku trasy. Skłamałabym jednak mówiąc, że przejście tym kawałkiem szlaku sprawiało jakiekolwiek trudności. Nie na darmo mówi się, że szlak na Rysy od strony słowackiej jest znacznie łatwiejszy niż podejście od północy.
Chwilę później i dotarliśmy do ostatniego schroniska przed szczytem, do
Chaty pod Rysami. Pogoda zaczynała się mocno psuć, nie tracąc więc czasu ruszyliśmy na ostatni odcinek trasy. Im byliśmy bliżej, tym robiło się głośniej - dochodziły do nas jakieś krzyki i śpiewy. Sprawa szybko się wyjaśniła - wierzchołek Rysów okupowała naprawdę sporej wielkości grupa młodych Francuzów. Dzieciaki darły się niemiłosiernie, śpiewały chyba wszystkie znane sobie piosenki i co gorsza, niezbyt dbały o komfort współwspinaczy (pchając się i wspinając pod górę spychali innych ludzi z trasy). Byliśmy mocno zdegustowani, ale nie chcieliśmy, żeby ich zachowanie odebrało nam radość ze zdobycia najwyższej góry Polski - chwilę po 11
Rysy były nasze!
W dół wygoniły nas krzyki Francuzów i pogarszająca się pogoda. Gdy zeszliśmy z powrotem do Chaty pod Rysami, już padało. Zatrzymaliśmy się więc tam tylko na obowiązkowe podbicie pieczątki i schodziliśmy dalej w dół. Przy mokrych łańcuchach i klamrach zrobił się spory zator - ludzie wchodzili i schodzili bardzo ostrożnie, ale pokonanie reszty trasy poszło nam bardzo sprawnie.
Szczęśliwie niżej zrobiło się z powrotem ładnie, zatrzymaliśmy się więc w
Schronisku przy Popradskim Plesie na zasłużony obiad. Czy gulasz, knedliki i słowackie piwo to nie najlepsza nagroda?
Do pełni szczęścia brakowało nam już tylko studenckiej czekolady, ruszyliśmy więc z powrotem do Szczyrbskiego Plesa, żeby tam nadrobić ten brak. Jeszcze tylko obowiązkowy spacer dookoła jeziora, pożegnanie z Milanem i z powrotem siedzieliśmy już w aucie wracając od Krakowa.
Tatry, jesteście piękne!