Lecieliśmy, a nad oceanem szalał cyklon.
Szalał do tego stopnia, że pilot oznajmił, że nie podejmie ryzyka dalszego lotu ani lądowania w takich warunkach. Musimy więc zostać tu, gdzie jesteśmy. A byliśmy akurat nad Madagaskarem.
Przystanęliśmy więc na Czerwonej Wyspie.
Główne lotnisko było kompletnie puste, wieczór był parny i duszny, a kilka zawieszonych pod sufitem wiatraków mimo heroicznej pracy, nie dawało zbytniej ulgi. Rozpoczęły się całe ceremonie wizowe - kolejka do jednego okienka, pieczątka w innym, opłata jeszcze gdzieś, a na koniec formularz zdrowotny z obowiązkowym zapewnieniem, że nie wjeżdża się do tego kraju z gorączką. Jeden podpis, 27 euro i mogliśmy iść dalej.
Mieliśmy niecałą dobę, część dnia właściwie, za mało więc na jakiekolwiek poznanie kraju. Czasu starczyło tylko na spacer po przedmieściach stolicy, liźnięcie właściwie tylko tutejszej atmosfery i klimatu. Traktowałam to bardziej jako preludium do powrotu kiedyś w te strony, co zrobię z pewnością.
Madagaskar to jeden z najbiedniejszych krajów najbiedniejszego regionu świata. Dla takich miejsc stworzono odrębną kategorię, nazywają je Czwartym Światem.
I tę straszliwą biedę widać od razu. Zupełnie jak w Etiopii, od razu rzuca się w oczy, przeraża i onieśmiela. Ale inaczej niż tam, tutaj jej smutek przysłoniły nam życzliwe uśmiechy ludzi, zabawni dziecięcy modele domagający się zdjęć, pełne ekscytacji poruszenie jakie wywołał przybysz zapuszczający się na przedmieścia. Zupełnie nieoczekiwanie spacer pełen niepewności zamienił się w miłe spotkanie.
Czy tak przyjaźni ludzie są w tym kraju wszędzie, nie wiem (a raczej słyszałam przeciwne opinie), tutaj jednak naprawdę było przeuroczo.
Z pewnością na Madagaskar wrócę.
A tymczasem cyklon się uspokoił. Lecimy dalej.
Z najbiedniejszego kraju Afryki do najbogatszego.