Şəki to drugie, po Baku, azerskie centrum turystyczne. Doskonale to widać idąc główną ulicą miasta - z jej obu stron ciągną się pięknie odnowione, ceglaste budynki (nocą dodatkowo ładnie podświetlone). Widać, że lokalne władze zadały sobie sporo trudu, aby zrobić na przyjezdnych wrażenie.
Zresztą to chyba nie nowość w tym mieście. Dobitnie świadczą o tym niesamowite, pieczołowicie odrestaurowane, ogromne karawanseraje stojące od stuleci przy głównej drodze do pałacu chanów (dziś z oryginalnych 5-ciu zostały 2).
Wchodząc przez drewnianą bramę jednego z nich,
Górnego, do murowanej sieni wyobrażaliśmy sobie jak przybywali tu strudzeni kupcy ze swoimi wielbłądzimi karawanami. Mijali małą fontannę oświetloną lampką oliwną i wkraczali na imponujący wewnętrzny dziedziniec. Spoglądali na pięknie utrzymaną trawę, róże, fontannę i okalające je tarasy wygodnych pokoi znajdujących się na piętrze (na parterze mieściły się rozliczne sklepiki). Do dziś rozmach z jakim zaplanowano ten budynek robi wrażenie - wysoki na 14 m, mieścił podobno aż 200 komnat!
Któryż to kupiec pogardziłby noclegiem w takim miejscu?
Nie pogardziliśmy i my - dziś jest tu zaskakująco tani jak na tak niezwykłe miejsce hotel (co za ciągłość tradycji!). Co prawda może i płytki w łazience są popękane, a w umywalce brak ciepłej wody, ale klimat wnętrz jest niesamowity! Ceglany półkolisty, niski sufit, poduszki i delikatny półcień. Czuliśmy się zupełnie jakbyśmy przenieśli się wstecz o 300 lat, a wyglądając przez drzwi na dziedziniec mielibyśmy zobaczyć odpoczywającą naszą karawanę wielbłądów i bele jedwabiu.
Będąc w tym mieście, koniecznie zatrzymajcie się w karawanseraju.
*
Wypielęgnowane fasady ciągną się dalej, pnąc się ku wzgórzu, na którym leży
Pałac Chanów. Otaczają go mury i nieco wyschły w lecie trawnik. Mijamy jeszcze XIX-wieczny rosyjski kościół (dziś
Muzeum Sztuki Narodowej, podobno niezwykle kiepskie), położony u stóp pałacu, i już jesteśmy - możemy wejść do ogrodu wewnętrznego.
Wyobrażaliście sobie kiedyś Pałac Chana?
Ja tak, ale nie przypuszczałam nawet jak bardzo pałac Szekijskich Chanów będzie się różnił od potężnego, kamiennego zamczyska chanów Baku!
Zaskoczyło nas to, że wyglądał na niewielki pałacyk, ot taki większy dwór. Piętrowy, nie za szeroki. Zadziwiająco kolorowy z przedziwną kompozycją z małych lusterek tuż nad oknami.
Za to wnętrze nas nie zawiodło. Za kolorową fasadą krył się równie niezwykły środek. Oświetlony szeregiem okien, w całości wykonanych z witraży, których kawałki robiono i składano miesiącami. Miałam wrażenie, że patrzę na coraz to nowe wzory ułożone przez dziecięcy kalejdoskop.
Wrażenie to potęgowane jest przez nisko położone sufity, które sprawiają, że wnętrze jest bardzo przytulne i nie tak wielkie. Za to prawdziwą przestrzeń czuć na olbrzymich schodach prowadzących na piętro.
Tam położone były prywatne apartamenty chanów, których ściany pokrywają przepiękne freski, całe w kompozycjach kwiatowych i ptaszyskach, drzewach granatu i... wizerunkach złotej ordy, która głowy wrogów zatyka na piki.
Widać, że szekijscy chanowie niezbyt dosłownie traktowali zasady surowego islamu.
Podobno budując pałac nie użyto ani jednego gwoździa, a zastosowane tajemne triki antysejsmiczne, sprawiły, że mimo nawiedzających kraj trzęsień ziemi, pałac przetrwał do dziś bez uszczerbku.
*
Opuszczamy świat chanów i wracamy na szekijską, rozpaloną letnim słońcem ulicę. Znów mijamy ceglane, wypieszczone fasady i zachwycamy się jak pięknie zostały odnowione. Kryją się tu małe zakłady rzemieślnicze (krawcowe, fryzjerzy, szewcowie) reklamujące się podobnymi w stylu szyldami. Obowiązkowo odwiedzamy fryzjera (efekt sami zobaczcie na zdjęciach).
Mamy ochotę zajrzeć za tę fasadę. Wchodzimy się w boczne uliczki i odkrywamy, że za malowaną azerską ścianą frontową nie jest już tak bajkowo. Mijamy biedne podwórka i obejścia i odrapane ściany.
Tak samo jak w Baku, tak i tu mamy wrażenie, że ten kraj dużo ukrywa za odmalowaną fasadą.
*
Tego dnia jeszcze raz mamy możliwość zajrzeć w głąb azerskiego życia. Spotkani przypadkowo w autobusie młodzi Azerzy zapraszają nas do siebie na ceremonię herbacianą. Przybywamy po zmroku, po 22. Trwa ramadan i dopiero teraz, gdy zaszło słońce można zasiąść do przekąsek i herbaty.
Przy ogrodowym stole zbiera się cała gromada - Cabir, jego rodzina, kuzynostwo, ich rodzice, dzieci, dziadkowie. Wiele pokoleń, wiele rodzinnych rozgałęzień. To naturalne, że gości zaprasza się i sadza nawet z daleką rodziną. Mało kto z nich mówi po angielsku, ale i tak nie czujemy się wyobcowani. Z uwagą oglądamy parzenie herbaty w srebrzystym samowarze, próbujemy jej z syropem różanym, konfiturą z róży, ze śliwek, z chałwą i całą masą słodyczy. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tak słodkich smaków, ale nie da się grymasić, bo wszystko jest pyszne, domowe, podane z serca.
Długo siedzimy i gawędzimy, Cabir służy za tłumacza. My jesteśmy ciekawi ich życia, oni naszego. Rozmawiamy o stereotypach - o naszych, o tym, że Europa boi się islamu, a tym czym ta religia różni się od chrześcijaństwa i o stereotypach, w które wierzą oni. Czy ludzie w Europie naprawdę są tacy zimni, zdystansowani, nie utrzymują kontaktów z rodziną i... czy się nie myją!
Słuchamy o tym, że większość Azerów nie jest zbyt religijna, chociaż bardzo szanują islamską tradycję. Mało kto odwiedza meczety, kobiety nie zakrywają włosów i powszechnie pije się tu piwo i piwo. Podobno senior tej rodziny tak kochał wieprzowinę, że po kryjomu hodował w ogrodzie prosiaka na zimę!
Ani się spostrzegamy, a nadchodzi północ, a samowar parzy już kolejną porcję herbaty. Biegające po ogrodzie dzieci są już zmęczone i idą spać. Tak samo jak i my.
Takie spotkania to najpiękniejsza strona podróżowania.
Informator:* 1 manat = ok. 1 dolar
* najlepszą kawę w mieście dostać można w hotelu Şəki Saray - faktycznie jest świetna!
Ceny:* nocleg w Górnym Karawanseraju - 30 manatów za dwójkę
* najlepsza kawa w mieście - 3 manaty
* coca-cola - 50q
* sycący obiad - 3 do 4 manatów
* herbata i baklawa - ok. 80q