Każdy szanujący się taksówkarz ma w bagażniku swojej starej łady pojemnik na wodę i lejek, na wypadek gdyby trzeba było chłodzić silnik.
Tak było też w przypadku człowieka w pasiastej koszulce, który po długich negocjacjach zgodził się zawieźć nas z Quby do Xinaliq za 35 manatów. Długo się opierał i nie chciał zejść z 50-ciu, bo przecież to daleko i zła droga, ale my na szczęście wiedzieliśmy że droga jest nowa i asfaltowa, a litr benzyny jest tu po 2 zł.
*
Chociaż prawda jest taka, że z tą drogą to trochę się przeliczyliśmy.
Bo i owszem, długo jej jakość pozytywnie zaskakiwała. Taksówkarz pędził po niej jak szalony, nie zważając na to, jak tu wąsko i kręto, a my podziwialiśmy cudne, coraz bardziej górzyste krajobrazy.
Jednak im bardziej się robiło pusto, stromo i wąsko, tym droga stawała się bardziej kręta, a miejscami nawet brakowało asfaltu. A nasz taksówkarz jak pruł, tak pruł.
Nie ukrywam, byłam przerażona.
On zreszta wydawał się też bać, bo co rusz tracąc panowanie nad kierownicą na zakręcie (sic!) wydawał siebie paniczne okrzyki.
Istna komedia.
Na samym koncu tej szaleńczej trasy okazało się jednak, że te okrzyki przerażenia naszego kierowcy wcale nie były takie przypadkowe - miały nas skłonić do tego, aby ze strachu i współczucia dla kierowcy (oczywiście doskonale znającego tę trasę) zapłacić za podróż znacznie więcej...
No więc nasz pobyt w najwyżej położonej wiosce Europy (jeśli ktoś tę część świata uznaje za Europę) zaczął się od kłótni. My twierdziliśmy, że przecież inaczej się umawialiśmy i zmiany zasad w trakcie gry są nieuczciwe, on że co nam szkodzi dać trochę więcej. Postawiliśmy w końcu ma swoim, przechodząc do kolejnych negocjacji, tym razem z Rahmanem, u którego mieliśmy spać.
*
Xinaliq to bardzo specyficzne miejsce.
Przez lata totalnie odcięty od świata (nawet teraz, gdy wybudowano asfaltówkę, zimą trudno tu dotrzeć), wytworzył swój własny, niepodobny do azerskiego, język (ponoć spokrewniony jest ze starożytnymi językami dagestańskich pasterzy), odrębną kulturę i styl w budownictwie.
Dominują tu niskie domki z niewielkich kamieni, przyklejone do stoku wzgórza, na którym leży wioska. W żadnym chyba z domów nie ma łazienki ani toalety, mieszkańcy korzystają z wychodków w mini ogródkach.
Wnętrza domów są proste, ciemne i skromne. Kilka dywanów, stara meblościanka, nie za czysta pościel, obowiązkowy telewizor i prowizoryczne kuchenki gazowe.
Jeśli się tu dotrze, koniecznie trzeba spędzić noc w jednym z nich. Tylko absolutnie nie wierzcie, że za nocleg w tym miejscu musicie zapłacić 30 dolarów od osoby!
*
Xinaliq to niełatwe miejsce do życia.
Położenie wymusiło na mieszkańcach samowystarczalność. W malutkiej wiosce jest więc szkoła, meczet, muzeum lokalnej kultury i ambulans.
O dziwo, mimo twardego, górskiego klimatu i niełatwych warunków życia, mało kto z mieszkańców tego miejsca decyduje się na emigrację. Zdarza się owszem, że młodzi mężczyźni wyjeżdżają na kilka lat do Baku, aby zarobić na ożenek, ale niemal wszyscy wracają później na Ojcowiznę.
I szczerze mówiąc, spacerując po Xinaliqu skąpanym w popołudniowym świetle słonecznym, w ogóle im się nie dziwimy.
Kaukaz jest piękny.
*
Rahman, nasz gospodarz podejmował nas jak tylko najlepiej mógł pod nieobecność swojej żony. Jego druga połówka była w Baku z ciężko chorą córeczką, a głowie Rahmana została więc gospodarka, dwójka małych synów i opieka nad gośćmi.
Przyznać jednak muszę, że nie mogliśmy narzekać - zostaliśmy ugoszczeni pyszną jajecznicą z pomidorami podaną ze świeżymi warzywami oraz tradycyjnym, pysznym czajem z samowaru.
Rano udało nam się nawet podejrzeć całą ceremonię jego rozpalania - Rahman rozstawiał go na środku swojego malutkiego podwórka, na wierzchu kładł rozpalone aromatyczne węgielki, a potem używał... swojego kalosza jako miecha!
Wierzcie lub nie, herbata była pyszna!
Ssając kostki cukru namoczone w herbacie (na deser) rozmawialiśmy o życiu i językach. Co prawda my ledwo co znamy rosyjski, ale nikomu to nie przeszkadzało, rozmowa całkiem się kleiła. Rahman opowiadał o chorobie córeczki, o prostym życiu w wiosce, o meczecie nad nią, do którego przecież chodzą tylko starzy ludzie i o tutejszym odrębnym lokalnym języku.
Był ciekawy życia w Polsce (chociaż odwiedza go sporo turystów z naszego kraju) i straszliwie było mu nas żal, gdy dowiedział się, że nie mamy telewizora w domu. Próbowaliśmy mu tłumaczyć, że to taki wybór, ale tego nie umiał pojąć, wiedział swoje i żal mu było, że nas na telewizję nie stać;) Nie muszę chyba dodawać jak bardzo oburzyło go to, że u nas płaci się abonament za telewizję i radio!
Dziwił się też, że uważamy azerskie ceny za wysokie. Mimo, że ludzie tutaj zarabiają niewiele, to zawrotne ceny uważają na całkiem normalne. Trudno się więc dziwić temu, że większość ludzi żyje na bardzo skromnym poziomie.
Skromnym, ale godnym, pamiętajcie więc, aby zawsze wchodząc do azerskiego domu ściągnąć buty ze stóp!
Informator:* 1 manat = ok. 1 dolar
* niestety ze względu na niedaleki konflikt rosyjsko-dagestański zamknięto wiele górskich szlaków kaukaskich po azerbejdżańskiej stronie, w tym cieszący się naszym wielkim zainteresowaniem pieszy szlak Xinaliq - Laza.
Ceny:* wstęp do muzeum w Xinaliqu - 2 manaty (ale upewnijcie się jeszcze czy nikt Was nie robi w konia, myśmy ostatecznie nie musieli płacić)
* nocleg z lekką kolacją i śniadaniem - 15 manatów od osoby
* dojazd taksówką z Quby do Xinaliqu - między 35 a 50 manatów