Osobny rozdział relacji należy się iście kubańskiemu wynalazkowi kwaterunkowemu jakim są
Casas Particulares. W uproszczeniu to po prostu pokoje wynajmowane turystom przez kubańskie rodziny. I w praktyce to jedyna forma wolnego rynku w tutejszym przemyśle hotelarskim, jak i również najtańsza forma noclegu (i jedyna, która pozwala choć trochę poznać Kubańczyków i ich codzienne życie). Próżno jednak szukać podobieństw do naszych polskich 'kwater', tutaj bowiem wszystko podlega niesamowitym państwowym regulacjom, ma więc zupełnie inną specyfikę. Od niebotycznie wysokich podatków za prowadzenie takiej działalności (które trzeba uiszczać bez względu na to czy miało się gości czy nie) po szczegółowe wytyczne jak kwatera ma wyglądać - wszystko przypomina, że to reżim tak naprawdę gra pierwsze skrzypce w przemyśle turystycznym.
*
Przeciętny gospodarz miał siwą głowę i miał w spojrzeniu coś, co budziło zaufanie. Nie wiem czy wynikało to z już emerytalnego wieku czy też po prostu z dochodów, ale zwykle nie pracował i większość dnia spędzał przed telewizorem. Zmieniała się tylko konfiguracja widowni: Ona solo, On solo, Oni razem, On z kumplem, Oni i całe sąsiedztwo...
W
Baracoa jeszcze czasem Ona cicho krzątała się po kuchni, a On próbował na gościach (czyli nas) paru ostatnio przyswojonych angielskich słów. Szczególnie upodobał sobie żarty z mojego imienia nie mogąc pojąć, że Maria-Teresa to nie tylko kubański zestaw imion.
W przeciętnym pokoju było dużo kolorów, spore łóżko (albo dwa), klimatyzator, masę przedziwnych ozdób (obrazków, figurek, obrusików...) i niewielka łazienka z ciepłą wodą o słabym ciśnieniu. Standardowe było też zawsze śniadanie - jajka (w formie dowolnej: od sadzonych po tortillę), kawa z mlekiem, wyciskany sok z owoców, chleb masło i świeże owoce. Kubańczycy nie lubią kulinarnych odstępstw od normy.
*
Ale tak naprawdę cały interes z prowadzeniem Casy to rzecz kobieca. Mężczyzna tylko zbierze od przyjezdnych paszporty, uzupełni urzędowe dokumenty i zainkasuje należność. Cała reszta to Kobieta. Ona przygotowuje, dekoruje (króluje bibelotowy styl naszych lat 90'tych) i sprząta pokój, zbiera dietetyczne preferencje gości, podaje śniadanie i całą cichą sobą tworzy atmosferę domu. Nazwa domu, którą zwykle tworzą oba imiona gospodarzy, to tylko złudzenie równouprawnienia. Chwalebnym wyjątkiem był dom w
Santiago noszący imię Pani Domu i to Ona od początku do końca tam rządziła - wysłała męża po gości na dworzec, sama się z nimi rozliczała i na koniec załatwiała im nocleg w kolejnym mieście.
*
Sieć poleceń to kolejny ciekawy mechanizm Casas. Gdy już raz weń wpadniesz, trudno będzie Ci zrezygnować z wygody z góry ustalonego noclegu. Z drugiej strony nigdzie indziej nie ma aż takiej sympatycznej, bo sympatycznej inwigilacji. Napotkani gdzieś na naszym szlaku turyści opowiadali, jak ich gospodarz z iluś miast wstecz dzwonił do ich nowego domu spytać się jak tam po tygodniu podróży. Po nitce do kłębka!
Jeśli jednak postanowicie iść na żywioł, może będzie Was to kosztować trochę niepewności, ale zyskacie za to możliwość wyboru i negocjacji ceny. Może jest to i jakieś ryzyko, bo nie wiadomo do końca do kogo się trafi (jak my w
Trynidadzie, gdzie gospodyni Casy miała wszędzie poustawiane dziwne małe ołtarzyki), ale jakoś nigdy się na tej metodzie nie sparzyliśmy, a śmiem stwierdzić, że i sporo zaoszczędziliśmy!
*
W
Cienfuegos wychodząc z terminala autobusowego natknęliśmy się na Maga. Stał przy bocznym wyjściu, którym wymykaliśmy się dla uniknięcia tłumów naganiaczy. Mag stał spokojnie i czekał. W końcu wyciągnął wizytówkę, wymienił kilka hiszpańskich zaklęć, które już znamy ('centrum', '15') i wiedział już, że ma nas w garści. Ruszył swoim rozkołysanym krokiem przez miasto, a my posłusznie szliśmy za jego wysoką i koszmarnie chudą postacią w zbyt luźnej i zniszczonej koszuli. Sunęliśmy tak przez miasto i patrzyliśmy jak wszyscy z radością i szacunkiem się z nim witają. Gdy minęliśmy główny plac, Mag otworzył drzwi do siebie i ruszyliśmy w górę po wysokich i stromych marmurowych schodach po-francuskiej kamienicy z ogromnym i zaniedbanym tarasem. Tam poznaliśmy Żonę Maga, która była niezwykła. Gdy stała na górze schodów, wyraźnie widać było jej indiańskie rysy, a majestat, który od niej wtedy bił, sprawiał, że naprawdę miała w sobie coś z Szamanki.
Podobno chwilę temu odbierała czyjś poród, o czym ze spokojem opowiadała podając ziołową herbatę na schorowany żołądek mojego towarzysza podróży.
Swoją drogą, ich otwartość czasem była aż zbytnia. Z wielką radością śmiali się z Rafałowych problemów żołądkowych, przedstawiali scenki i po prostu mieli ubaw po pachy!
*
W casach spotkaliśmy jeszcze wiele osób - tajemniczą, znikającą starszą panią, bogatą nastolatkę, za buty której oddałabym sporo czy dziada oszusta. Ale najlepiej chyba czuliśmy się w domu młodej businesswoman w
Viñales. Dom był spory (choć jak większość kubańskich domów od ulicy wydawał się być dużo mniejszy), miał masę werand i tarasów i był prowadzony w pełni profesjonalnie. Widać, że pani domu czerpała inspirację z europejskich hosteli.
Tam też pierwszy raz się złamaliśmy i zrobiliśmy to, co powinniśmy byli zrobić zaraz od początku pobytu na Kubie, czyli zjedliśmy kolację w casie. Ale Kubańskie smaki to materiał na zupełnie inną opowieść.
*
Celowo nie użyłam imion moich bohaterów. Kto wie, może w Waszej podróży sami ich spotkacie? A może w kimś zupełnie innym odnajdziecie ich cień? W końcu w każdym jest trochę Maga, trochę Businesswoman czy trochę Szamanki.
*
Filmiki:
1. Muzyka na rynku Santiago de Cuba2. Muzyka w Casa Trova w Santiago3. Taniec na ulicach Santiago4. Zwijanie cygara