Matanzas,
miasto mostów było ostatnim, przed powrotem do Hawany, naszym przystankiem na Kubie.
Miało być typowym, nieturystycznym kubańskim miastem - zwyczajnym, nieogarniętym jeszcze szaleństwem pazernej turystyki. Miejscem, gdzie doznamy tej upragnionej kubańskiej autentyczności.
Do tego miało zachwycać sporą ilością różnorodnych mostów przerzuconych przez miejskie rzeki - Yumuri i San Juan.
Miało, ale (zabijcie mnie, bo znów będę narzekać!) nie było wcale przyjemnym miejscem do odwiedzenia.
Może wpływ na to miało oszustwo, na które podwójnie daliśmy się nabrać już po wyjściu z autobusu. Może przerażająca nazwa - która oznacza
zabijanie z hiszpańskiego. Może wszechobecny smród unoszący się z rynsztoków płynących środkiem (nie wszystkich na szczęście) ulic. Może przejmujące odczucie smutku, które przebijało się nawet przez radosne piski dzieciaków grających w bejsbola na skrzyżowaniu i nastolatków wygłupiających się nad rzeką. Mimo pięknego popołudniowego światła, ciekawej, choć rozsypującej się miejscami architektury (przecież to przed Rewolucją były
'Ateny Kuby'!!) i karcianych stolików rozłożonych wprost na ulicy, to miasto było smutne.
Jak taka klatka filmu urwanego tuż przed katastrofą - tam też coś wisiało w powietrzu.