Następnego dnia siedzimy z Maszą i Aliną przed zieloną daczą w Swietlogorsku. Dzień powoli chyli się ku końcowi, łagodne światło majowego popołudniowego słońca prześwieca przez brzozowe listki, a my siorbiemy czaj i poprawiamy kurtki. Chłodno jak na maj.
- To naprawdę dobry adres, - Masza chwilę temu na uboczu szepnęła mi do ucha, - każdy chciałby mieć tu wakacyjny dom. Tuż za morzem, w lasku. Taka kaliningradzka oaza zieleni. No i blokowisk też zbyt wielu nie ma, więc ceny domów osiągają horrendalne ceny. Alina to naprawdę ma szczęście, że jej Borys odziedziczył tę działkę.
My też mamy szczęście, bo zostaliśmy przez nich zaproszeni na grilla. Zobaczycie rebiata, jak Rosjanie to robią!
Borys co prawda od roku jest wegetarianinem, ale do grillowania bierze się jak profesjonalista. Trochę zatroskani dopytujemy się czy nie tęskno im za dobrym stekiem, ale szybko zapewniają nas, że krzywda im nie dzieje, bo właśnie sobie grillują rybę. Ot, taki wegetarianizm.
Wracamy więc do siorbania herbaty i szukania korkociągu w zakamarkach daczy.
- Ludzie się tu nie zaręczają – nagle wzdycha Masza patrząc na mój pierścionek. Alina dodaje, że najwyżej tylko w romantycznych filmach. Gdy młodzi chcą się pobrać, to po prostu idą do urzędu, płacą zaliczkę i rezerwują termin ślubu. Ot, cała filozofia. Żadnych rytuałów, klękania, czekania na 'tak' ani pierścionków. Obrączek potem zresztą też często się nie nosi (
'To wy w Polszy dwa nosicie?').
- Masza, a w cerkwi ślubu nie bierzecie? - dopytujemy.
- Aaaa, to raczej nie. No chyba, że ktoś jest już całkiem pewny, tak na całe życie!