Zawsze chciałam tu przyjechać.
Jakoś od zawsze mocno przemawiała do mnie legenda o najstarszym mieście Europy (a przynajmniej tej części), o jej zachodnim przyczółku, o starożytnym porcie na granicy dobrze znanego Morza i nieznanego Oceanu. Sama nazwa
'Kadyks' brzmiała dla mnie tajemniczo, wzniośle i drogocennie.
Takim wyczekanym spotkaniom towarzyszy zwykle duży lęk - a co jeśli ten wyśniony Kadyks okaże się być po prostu wielkim, głośnym i śmierdzącym miastem bez klimatu i połączenia ze swoją historią?
Chyba miałam szczęście - późno popołudniowy, wieczorny już właściwie Kadyks był czarujący.
Nie wiem czy gnana swoimi wyobrażeniami o tym mieście czy rzeczywistym zachwytem, przemierzałam samotnie kadyksowe uliczki i chłonęłam jego atmosferę. A dzięki pięknemu, złotemu światłu zdjęcia robiły się same. Białe ściany często sypiących się już domów, mury rozłożystej, barokowej
Nowej Katedry, ozłocone maszty łódek i jachtów, muzyka w tle... Podobno to tu pierwszy raz w Hiszpanii wędrowni Cyganie zagrali melodie flamenco.
Nie mogłam zdecydować się czy zostać wśród wąskich uliczek czy też wyjść na jedną z długich nadmorskich promenad. A może zostać przy ruinach
rzymskiego amfiteatru? Wejść na katedralną dzwonnicę
Torre de Poniente? A może wspiąć się na najwyższą wieżę starego miasta
Torre Tavira i spojrzeć przez obiektyw
camera obscura?
Zdecydowałam się w końcu na spacer nad zachodni brzeg morza. Słońce właśnie zachodziło i nagle dominująca w krajobrazie biel stała się intensywnym złotem, a rybackie łódki stawały się czarnymi kształtami na horyzoncie. Było pięknie!
Ktoś kiedyś powiedział, że w Kadyksie trzeba mrużyć oczy.
Tłumaczył to specyficznym, odsłoniętym położeniem miasta, oblanym niemal z każdej strony wodą, ponad 300-stoma słonecznymi dniami w roku czy bielą architektury.
Może. Ja mrużyłam oczy z zachwytu.
Andaluzjo, zachwycasz!