Kieliszek ze schłodzoną sherry, wygodny fotel w cieniu i łagodne dźwięki romantycznej gitary w tle podczas popołudniowej sjesty... kolejny raz odkrywałyśmy najlepsze oblicza Andaluzji!
Siedziałyśmy na głównym placu
Jerez de la Frontera w południowym słońcu próbując rozmaitych tapas i popijając wyśmienitą sherry (która swoją nazwę zawdzięcza właśnie temu miastu). Dookoła nas toczyło się bardzo powolne życie - od sąsiednich stolików dobiegał łagodny gwar, jakieś dzieciaki zataczały kółka na rowerkach po
Plaza de la Asuncion, kilka skuterów stało leniwie opartych o ściany wiekowych kamienic, a uliczny grajek wygrywał na gitarze tęskne melodie. Mimo, że był to środek dnia, to tutaj zupełnie nikt się nie spieszył. Nawet potężna
Kolegiata św. Salwatora główny i największy kościół miasta, wydawała się spokojnie zamknięta i śpiąca.
Kto wie, może to miasto tak ma, że jedynie wzmocnione wino i piękne konie są tu w stanie wzbudzić większe emocje?
Przyjemnie sobie odpływałam przy tych moich leniwych (jak i całe otoczenie) rozmyślaniach, gdy rozległ się głos, który przypominał nam, że dziś przed nami jeszcze długa droga...
Niech więc i ten wpis pozostanie taki jak nasza wizyta w Jerez - krótki i przynoszący dobre wspomnienia!
Andaluzjo, gdzie sjesta jest przyjemniejsza niż tu?