Tym razem w Nowym Jorku byliśmy na krótko i bardzo intensywnie. Czas nas gonił, pogoda nie dopisywała, a i ilość pracy do skończenia sprawiły, że nie bardzo mieliśmy czas na spokojne włóczenie się po mieście i wdychanie tutejszej niezwykłej atmosfery.
Mimo to, udało mi się spełnić jedno z moich nowojorskich marzeń - pójść na mszę gospel na Harlemie.
Doświadczenie to było dość słodko-gorzkie, bo z jednej strony mamy spełnione marzenie, porywający śpiew, naprawdę wyjątkową atmosferę, ale z drugiej strony te msze stały się straszliwie skomercjalizowanym wydarzeniem. Co niedziela na Harlem napływają chmary turystów, którzy żądni gospelowych wrażeń szturmują tutejsze świątynie. A te radzą sobie z tym rozmaicie - a to ustalają limit odwiedzających, a to wprowadzają rezerwacje-zapisy, a to po prostu sadzają 'oglądających' na wysokim balkonie, tak aby nie mieszali się z wiernymi.
Fakt, że mimo to udaje się wciąż osiągnąć niepowtarzalną atmosferę takich spotkań i autentyczne poczucie wspólnoty (łącznie z witaniem i liczeniem
'ilu mamy gości z Francji? a ilu z Włoch? Brawa dla Was!'), jednak o jakimkolwiek sacrum po prostu trudno już tu mówić.
Z pewnością są jeszcze na Harlemie nabożeństwa, które zdołały zachować swoją autentyczność, ale podejrzewam, że po prostu nikt spoza wspólnoty nie jest tam zapraszany.
Samo doświadczenie jest zdecydowanie ciekawe, ale czy naprawdę warto się tam przejść trzeba już osądzić samemu!
*
Oczywiście z szacunku do tego wydarzenia, nie robiłam w kościele żadnych zdjęć śpiewającym, dołączam tutaj więc kilka zdjęć z zimnego i wietrznego wiosennego Nowego Jorku.