Zerknęłam na prognozę pogody i nie było wątpliwości - miało padać.
Trudno, pomyślałam, nie mamy jak wykroić innego terminu, więc jedziemy i tak! Wygląda w końcu jakby miało padać tylko z samego rana!
Jak postanowiłyśmy, tak zrobiłyśmy - wsiadłyśmy rano do busika do Jurkowa, skąd planowałyśmy wejść na
Mogielicę, królową
Beskidu Wyspowego.
Na końcowym przystanku, pod wiatą siedziało kilkoro panów już z rana pachnących wypitym piwkiem. Jako, że byłyśmy jedynymi plecakowymi turystami (i to turystkami w dodatku), chwilę się podziwowali, ale niespecjalnie nas to obchodziło.
Bardziej obchodziło nas to, że wbrew naszej naiwnej nadziei, lało koszmarnie, było strasznie zimno i wiało. A tu żadnej peleryny (no dobra, moja towarzyszka była bardziej przezorna), żadnej kurtki przeciwdeszczowej ani nawet ciepłej herbatki w termosie. Naprędce kupiłam więc w jedynym otwartym sklepie worki na śmieci, z których wykombinowałam gustowny pokrowiec na plecak i wreszcie ruszyłyśmy na
niebieski szlak.
Nie powiem, nie było jakoś wybitnie łatwo. Zamiast drogi płynął regularny, wartki strumień, więc musiałyśmy przemykać się śliskim bokiem. Co prawda, im wyżej, tym strumień był mniejszy, ale i robiło się stromiej. Typowe jest to zresztą dla Beskidu Wyspowego - tutaj góry to prawdziwe i dość wybitne wyspy pośród dolin.
Szybko byłyśmy całkiem przemoczone i zaczynało być nam wszystko jedno czy zmokniemy jeszcze bardziej. Tylko aparatu fotograficznego było szkoda, stąd mamy niewiele zdjęć z tej wycieczki. Z drugiej strony nawet z
Cyrli (czyli najsłynniejszej widokowej polany, już blisko szczytu) nie było specjalnych widoków - mgła zasłaniała wszystko. Widać było za to dobrze już wierzchołek Mogielicy, zarośniętej cudownym bukowym lasem.
Jeszcze tylko kilka minut i kilka ślizgów po zdradzieckim błocie i w niecałe 2 godziny byłyśmy na szczycie!
Deszcz jakoś mniej zacinał, ale wiało potężnie, więc wyjście na szczyt wieży widokowej było sporym osiągnięciem i wyzwaniem (brawo Gosia!). Tym większym, że przez mgłę widoków nie było prawie żadnych.
Wielce się zdziwiłyśmy, gdy okazało się, że w taką wściekłą pogodę nie byłyśmy jedynymi górskimi turystkami! Na szczycie dołączyła do nas miła rodzina spod Warszawy, która również zdobywała KGP. Z tym, że ich tempo było piorunujące - zdążyli już tego dnia być na Lubomirze, a w planie na ten sam dzień mieli jeszcze Radziejową i Wysoką. Ambitnie!
Musiałyśmy przedstawiać sobą doprawdy żałosny widok, bo bez wahania zaproponowali nam podwózkę autem do miejsca, gdzie będziemy mogły złapać jakiegokolwiek busa do Krakowa.
'W taką pogodę trzeba sobie pomagać!' - ich słowa naprawdę były ukojeniem dla naszych przemoczonych i zmarzniętych dusz;)
Ze szczytu niemal zbiegłyśmy szlakiem
zielonym do
przełęczy Rydza-Śmigłego, gdzie nasi nowi znajomi zostawili auto. Podrzucili nas w pobliże Limanowej, do której dostałyśmy się kolejnym stopem. Stamtąd złapanie busika do Krakowa nie było żadnym problemem (zwłaszcza, że zaopatrzyłyśmy się w pobliskim sklepie w mały, wysokoprocentowy napój rozgrzewający;)).
No cóż, Lubomir będzie musiał poczekać;)