Z Waszyngtonem trzeba uważać - jeśli podejdzie się doń nieumiejętnie, to przytłoczy albo zniechęci.
Za to jeśli mu się na to pozwoli, to pokaże się od tej najlepszej strony - szlachetnej, niezwykłej i otwartej.
Właściwie, to Waszyngton jest swoistym paradoksem - założony jako symbol wolności i niepodległej amerykańskości jest chyba najmniej amerykańskim miastem ze wszystkich jej metropolii. Na próżno szukać tutaj wieżowców, słynnych, prostopadłych ulic i nieprawdopodobnego gwaru. Jeśli przyjedzie się tu prosto np. z Nowego Jorku, to kontrast między tymi dwoma niemalże kłuje w oczy.
Niska zabudowa, odchodzące z centrum promieniście aleje, spokój i cisza zupełnie niekojarzące się ze stolicą pierwszej światowej potęgi. Czy to jest właśnie to miejsce, w którym zapadają najważniejsze światowe decyzje?
A propos, naprzeciw tym rozmyślaniom, z dala wychodzi najsłynniejszy pałac prezydencki świata -
Biały Dom. Napisano o nim tak wiele, że ja dodam tylko tyle, że podobno straszą w nim dwie byłe pierwsze damy, czarny kot widziany w okolicach sutereny zwiastuje poważny światowy kryzys, a przy ostatnim remoncie budynek pomalowano na kolor
szepczącej bieli.
Czy ktoś przypadkiem mówił tu o potędze i poważnych decyzjach?
O wiele bardziej monumentalnie robi się za to w okolicach
Kongresu. Ktoś kiedyś powiedział, że położenie i rozmiary tego budynku mają podkreślać wyższość amerykańskiego parlamentu nad prezydentem, ale nikt do końca nie wie czy i tego podania nie należy włożyć między bajki. Faktem za to jest, że
Biblioteka Kongresu to największa i, chciałoby się wierzyć, najwspanialsza biblioteka świata. Jedni twierdzą, że to wyraz amerykańskiego umiłowania kultury i nauki, inni, że najzwyklejsza na świecie megalomania. Ci, którzy chcą, niech się spierają - ja za to powiem, że widok na budynek Kongresu z najważniejszej alei miasta (stanowiącej jego oś)
Pennsylvania Avenue robi niesamowite wrażenie.
A jeszcze większy zachwyt w nas wzbudził
Smithsonian największy na świecie (znowu!) kompleks muzeów. Dodam do tego - zupełnie darmowych i wspaniale zróżnicowanych (od podboju kosmosu po muzeum historii Ameryki i cudowną
Galerię Narodową)!
Jednak gdybyście kazali mi wybrać jedno, jedyne waszyngtońskie miejsce, które naprawdę mnie zafascynowało, byłby to z pewnością
Park National Mall.
Nie dość, że to są to obszerne zielone płuca miasta, malowniczo położone tuż nad rzeką Potomac i jej odnogami, to są chyba jednym z najpiękniejszych 'monumentów' jaki Amerykanie stworzyli dla swojej ojczyźny.
Park skrywa bowiem w sobie wiele miejsc, które w łagodny sposób nastrajają niezwykle patriotycznie. Klasyczny, jasny
Monument Jeffersona, wysoki i smukły
obelisk Waszyngtona, oblegany przez turystów wszelkiej maści
Memoriał Lincolna. Są wymowne pomniki wszelkich amerykańskich wojen, które odwiedzić można na spokojnie albo podczas organizowanych biegów z weteranami. Są symbole wszystkich stanów, pomnik pokoju, malowniczy staw (będący miejscem licznych pokojowych protestów) i tony niebiesko-czerwono-białych flag.
Gdy dodamy do tego spaceru deser w postaci niedalekiego
Pentagonu (jaka szkoda, że nie można robić zdjęć nawet w jego pobliżu!) czy pomnika zdobywców Iwo Jimy, to trudno w takim miejscu nie zachłysnąć się Ameryką, chociaż na trochę.
Wszystko jest takie monumentalne, harmonijne i bohaterskie.
Uderzające trochę w doskonale nam znane
'Za wolność naszą i Waszą'.
Czasem jednak przychodzi otrzeźwienie z tego zauroczenia. Przyspieszy go z całą pewnością gdzieś tam dostrzeżony fragment historii
'I wtedy zburzyliśmy Mur Berliński', pyszałkowatość pierwszych kolonizatorów kosmosu czy opowieść o prawdziwej historii z Iwo Jimy.
Hej, Ameryko, jaka jesteś naprawdę?