Prawdziwym powodem naszej wizyty na Sardynii nie było senne Cagliari, słynne wybrzeże ani nawet smak włoskiego espresso.
Prawda jest taka, że oprócz tego, że mieliśmy co świętować w ten weekend, to naszym największym marzeniem było zobaczenie flamingów!
Te pocieszne różowe ptaszyska (chociaż gwoli ścisłości - różne gatunki przyjmują różne umaszczenia) brodzą powszechnie u południowych wybrzeży Europy w basenie morza Śródziemnego. Trzymają się płytkich wód, preferując laguny, bowiem ich długie nogi i specjalny dziób idealnie nadają się do odcedzania drobnego pokarmu z wody, która z kolei zapewnia zdrowy odstęp od drapieżników (i ludzi).
Nie wiem czy ze względu na swój urokliwy kolor czy to, że stojąc w wodzie grupkami tworzą bardzo malowniczy obraz, flamingi mocno wpisały się w (pop)kulturę. My także nie jesteśmy wolni od fascynacji tymi stworzeniami (swojego czasu malowałam je namiętnie na ścianach swojego pokoju!).
Najłatwiejszym sposobem zobaczenia flamingów podczas pobytu w Cagliari jest wybranie się do
Parku Salin Molentargius na północny wschód od miasta. W tamtejszych słonych jeziorach spokojnie brodzą flamingi (rezerwat chroni oczywiście także i inne licznie występujące tam ptactwo). Teren jest spory, ale za niewielką opłatą można pożyczyć tam rowery i zrobić sobie przyjemną przejażdżkę po groblach i wśród trzcin.
Flamingi niestety trzymają się na dystans od ścieżek, nie mniej jednak nie da się ich pominąć (a już na pewno nie jak chodzi o zapach;)). Zdjęć niestety nie zrobiłam zbyt wiele, a to dlatego, że pierwszy raz tak mocno żałowałam, że nie mam żadnego lepszego obiektywu!