W Cagliari nikt się nie spieszy.
Mimo, że każdy tu jest przede wszystkim Sardyńczykiem, a dopiero potem Włochem, to jest tu włosko do bólu - dużo radości życia, słońca, spokoju i dobrego jedzenia.
Cóż, dolce vita nie zna etnicznych podziałów.
W sobotę rano słońce jeszcze tak nie praży, więc podniszczone okiennice domów powoli się otwierają, kafejki wystawiają stoliki na chodnik (o tej porze jeszcze wypada zamówić cappuccino!), a ulicami z rzadka przechodzą zaspani przechodnie z psami. Tylko lekko rzężące skutery są tu jedynym szybkim i zdecydowanym elementem krajobrazu.
W Cagliari zresztą nie czuć atmosfery miasta stołecznego, pośpiechu ani nawet włoskiego przesytu turystami. Ci, którzy tu trafiają, zwykle szybko przechodzą się po centrum miasta, pożyczają auto i jadą oglądać to, co na Sardynii najpiękniejsze (czyli wybrzeże i dzikie góry w centrum).
Nie wszyscy więc wybiorą się na górujące nad wybrzeżem wzgórze zamkowe zwane
Casteddu (to jest zresztą sardyńska nazwa miasta, a oznacza po prostu
zamek). Kilka wąskich i surowych w formie wież, wąskie uliczki w ciepłych barwach i piękne widoki na miasto - czyż może być bardziej włosko?
Wędrując po zaułkach tej dzielnicy można poczuć się prawdziwie wyróżnionym - w mrocznych czasach średniowiecza ci, którzy pozbawieni zostali praw obywatelskich (lub nigdy ich nie mieli) nie mogli się tu osiedlać, a w tutejsze mury wchodzić mogli jedynie za dnia.
Opuszczając wzgórze znajdziemy się w pobliżu
pięknego ogrodu botanicznego albo miejskiego, starożytnego
amfiteatru, dokładnie takiego, jakim każde rzymskie miasto musiało się móc poszczycić. A jeśli będzie się mało szczęście trafi się na wesoły odpust pod jednym z licznych miejskich kościołów. Niczym się ta feta nie różni od naszej polskiej wersji - króluje tu kolorowy kicz, klejące słodycze i roześmiane dzieciaki.
Z upływem dnia zresztą w całym mieście robi się gwarniej. Zwłaszcza dziś - w jakiś makabrycznie wesoły sposób (jakie to włoskie swoją drogą!) Sardyńczycy świętują dziś 70-tą rocznicę... alianckich bombardowań miasta, które spowodowały niejeden zgon i zburzyły niejeden dom...
Dziś jednak jest tu wesoło, a tragiczny czas wspomina się ze śmiechem (nie mogliśmy uwierzyć własnym uszom!!). Z okazji tej celebracji udostępniono zresztą wszystkie atrakcje miasta za darmo, a młodzi wolontariusze pełnili funkcje przewodników. Zjechało się tu z tej okazji masę gości (niemal wszyscy byli z Włoch - byliśmy jedynymi niewłoskojęzycznymi w grupie świętujących), ale mimo tego tłoku atmosfera była bardzo rodzinna.
Chociaż - jak inaczej mogłoby być we Włoszech?