Ten wpis powstał z dedykacją dla Geminusa, który pytał się o dzisiejsze Baranowicze.
Mimo, że w Baranowiczach zabawiliśmy jedynie chwilkę, ot tyle, żeby przesiąść się z pociągu do pociągu, z dworca na dworzec, a miasto nie należy dziś do najciekawszych, sam wpis stanowi dobry pretekst, aby napisać kilka słów o współczesnej Białorusi.
*
Baranowicz nie da się ominąć. To sporych rozmiarów miasto szczyci się mianem węzła kolejowego, ma kilka ważnych dworców i położone jest w okolicy wszystkich sentymentalnych, kresowych szlaków.
Mimo to takiego sąsiedztwa samo miasto trudno zaliczyć do turystycznych atrakcji. Tak naprawdę powstało dopiero pod koniec XIX w., rozwijając się szybko korzystając z doskonałego położenia. Złote czasy podczas dwudziestolecia międzywojennego II RP, gdy miasto stało się ważnym centrum administracyjnym (jak grzyby po deszczu powstawały wtedy urzędy, świątynie, banki i centra handlowe) także nie sprawiły, że miasto zyskało niepowtarzalny klimat.
Nasze Baranowicze były zatopione w deszczu. Woda ściekała po burych ścianach kamienic, wypełnione po brzegi autobusy zatrzymywały się na przystankach starając się obryzgać jak najmniejszą liczbę czekających, a w smutnym centrum w wilgotnym powietrzu powoli roznosił się zapach kawy z otwieranej porannie jedynej chyba w okolicy kawiarni.
Gdy dostaliśmy się w okolice drugiego dworca, atmosfera miejska wyparowała. Oczekiwanie na pociąg w zimnej poczekalni skłoniło nas do rozmyślań o dzisiejszej Białorusi. I niech ten wpis, w zabieganych Baranowiczach, będzie dobrym pretekstem, aby przybliżyć obraz Białorusi, który został nam w głowach po tej wycieczce.
*
Przede wszystkim, była jedna wielka lekcja pokory. Wciąż od początku zadawaliśmy sobie pytanie: 'Czy musieliśmy tak daleko pojechać, żeby zrozumieć, że tu wcale nie jest tak bardzo inaczej czy gorzej?'. Może nieco biedniej niż u nas, ale różnica z pewnością nie jest większa niż w przypadku przekraczania granicy Niemcy-Polska.
Ludzie mają takie same smartfony, w butikach króluje ta sama moda co u nas, a półki sklepowe są zastawione tymi samymi 'dobrami'. Nawet monopol osławionej 'Bieła-koli', został już dawno przełamany importem kapitalistycznej Coca-Coli.
Co prawda, jest tu relatywnie drogo (ceny takie same jak w Polsce, a w niektórych przypadkach nawet wyższe przy zdecydowanie niższych zarobkach), ale nie przeszkadza to w tym, aby tłumy ludzi siedziały w dizajnerskich kawiarniach albo przy piwnych stolikach. A kolejka, którą zobaczyliśmy w jedynym w kraju McDonaldzie (paradoksalnie, mieszczącym się przy mińskim prospekcie Niepodległości, będącym jednym z najwybitniejszych dokonań socjalistycznej architektury) świadczyła sama za siebie.
Fakt, że rzeczywiście widać, iż wciąż trudno być tu prywaciarzem. Większość sklepów to dobrze znane nam spółdzielnie, co zresztą tyczy się także i gastronomii. Wcale nie taki dziwny tu widok, że w lokalu siedzi 5-6 zatrudnionych kelnerek oglądających zacięcie serial w telewizji, podczas gdy jedna z nich (dajmy na to, że najmłodsza) niechętnie obsługuje przybyłych gości. Taki PRL-owski relikt.
Inna sprawa, że ta zasada o powszechnej pracy i braku bezrobocia, mimo, iż straszliwie sztuczna, ma swoje dobre strony - jest tu bardzo czysto! Żadnych papierków, śmieci, zwiędłych liści. Przerośnięte ekipy sprzątaczy może nieco leniwie, ale jednak skutecznie dbają o to, żeby ulice miast utrzymywać w bardzo dobrym stanie.
Często też zdarzało się, że w miastach czuliśmy zapach świeżej farby - co jakiś czas fasady odnowionych domów są bowiem czyszczone i odświeżane. I nie jest to ewenement, bo w centrach miast wszystkie budynki naprawdę są odnowione, pomalowane na jasne kolory i czyste. I skala tego przedsięwzięcia robi wrażenie!
Trzeba tutaj jednak przyznać, że da się znaleźć także zaniedbane, smutne miejsca pamiętające zupełnie inne czasy i rządy sprzed wojny. I nie wiem czy smutniejszy jest widok tych ruin czy też socjalistycznej ich rewitalizacji.
Jak we wszystkich częściowo izolowanych krajach, tradycja trzyma się tu mocno. Cerkwie w święta są wypełnione, w Niedzielę Palmową masa ludzi wędruje po mieście z leszczynowymi witkami w ręce, a plakatów wychwalających sielskie, wiejskie, słowiańskie życie nie sposób zliczyć. Przy tym wszystkim tak prozaicznie i codziennie, sacrum się miesza z profanum - nieraz widzieliśmy jakąś dziarską, podstarzałą ochotniczkę maszerującą po cerkwi w podomce, trzymającą zakupy na bocznym ołtarzu i wydającą głośno rozkazy ekipie sprzątającej.
Sporo tu o dziwo turystów. Zwykle chodzi o turystów białoruskich, choć przy tak sprzyjających cenach transportu, trudno się temu dziwić. Mińsk z kolei był niemal oblężony przez przyjezdnych z Rosji, korzystających z długiego weekendu i korzystnych przepisów wizowych*. Widzieliśmy też masę białoruskich rowerzystów wyposażonych w doskonały rowerowy sprzęt, wygodnie pokonujących kilometry tego dość płaskiego kraju. Może, swoją drogą jest to kolejny pomysł na wycieczkę dla nas?
Aby jednak wyrównać ten słodki i sielski wizerunek kraju, jaki wyziera z tego wpisu przypomnę, że nie jest tam zawsze tak 'bezboleśnie'. Mimo, że raczej jest na ten temat cicho, to graffiti takie jak to ze zdjęcia przypominają, że często pozory mylą...
* Rosja i Białoruś tworzą Związek Białorusi i Rosji, dzięki czemu mają wspólną politykę wizową, a obywatele obu krajów mają ułatwione przekraczanie wzajemnych granic (mowa rzecz jasna o granicach w sensie dosłownym;)).