Kapryśny, majowy Nowy Jork pokazał nam na chwilę także i swoją pogodną twarz.
Gdy wstałam o świcie, chcąc choćby na chwilę nacieszyć się ładną pogodą przed wyjazdem, nogi same poniosły mnie w miejsce, do którego wstyd nie zawitać mieszkając na Brooklynie.
Most Brookliński, bo o nim mowa, to prawdziwy symbol tej dzielnicy, całego Nowego Jorku i Stanów. Każdy z nas widział dziesiątki nieco kiczowatych zdjęć z nocną panoramą rozświetlonego mostu i Manhattanu, kilka filmów z tymże właśnie mostem w roli głównej, a i nie jeden zanucił właśnie w duchu 'Nie Brookliński Most' Stachury. Trudno z czymkolwiek pomylić te neogotyckie, olbrzymie przęsła, charakterystyczny układ stalowych lin i zgrabny łuk łączący Manhattan i Brooklyn.
Dziś złote promienie słońca odbijają się od szklanych ścian manhattańskich wieżowców, podczas gdy ceglaste budynki Brooklynu znikają za mną w oddali. Już o świcie tętni tu sprężyste życie. Dwoma pasami majestatycznie posuwają się na przód żółte taksówki, podczas gdy środkowy, górny pas w całości został opanowany przez porannych biegaczy i rowerzystów. Czasem mignie jakiś turysta, chociaż o tej porze tacy należą tu do mniejszości. Szum, optymistyczna energia, dynamiczny ruch i zgoda ze sobą samym to to, co tutaj czuć.
To właśnie symboliczne spoiwo, część wspólna na granicy między dwoma światami - alternatywnym, artystycznym, niepokornym, a tym szykownym, drogim i krzykliwym.