Tym razem Nowy Jork był deszczowy.
Wielkie aleje spowite mgłą, ociekające wodą, jak zawsze pełne ludzi, teraz schowanych pod wielkimi parasolami. Taksówki, których jakby więcej, dodawały swoje klaksonowe trzy grosze do deszczowego rytmicznego bębnienia o bruk. Samotna budka z hot dogami i małym parasolem tworzyła niewielką, suchą i ciepłą wyspę wśród tej szarej powodzi.
Nawet Central Park jakby zatrzymał się w zamyśleniu, schodząc milionami drobnych gałązek do burych kałuż. Po wszędobylskich wiewiórkach dziś ani śladu!
Doszczętnie przemoczona powoli sunęłam Piątą Aleją, uważając, żeby nie nadepnąć na łączenia wielkich chodnikowych płyt.
Czy to możliwe, żeby nie móc znaleźć tu normalnej, przytulnej kawiarni?
Gdy zadzierałam głowę widziałam wieżowce ginące w ciężkich, nisko zawieszonych chmurach. Gdy patrzyłam w dół, widziałam miasto odbite w kałużach jak w krzywym zwierciadle. Dookoła mnie wibrował tłum parasoli, pośród którego tylko rodzina kaczek i kilkoro medytujących w parku joginów zachowała swoją spokojną godność. Opuszczone ławki, przemoczone stoliki, przygaszone parki...
taki był majowy Nowy Jork.