O Francji często mówi się, że jest zakochana sama w sobie, niezbyt zainteresowana tym co dookoła, odmawiająca nauki języków obcych, przekonana o wyższości francuskiego nad resztą świata. Zdecydowanie coś jest w tej pogłosce.
Jeśli więc ktoś miałby ochotę zobaczyć co to znaczy prawdziwa Francja, ta daleka od punktów turystycznych, taka gdzie leniwe życie niewielkich miasteczek toczy się wokół małych bistro w centrum, serwujących dwa główne dania, powinien przyjechać do Franche-Comté. Jak mawia Stephane, nasz przyjaciel, będący często i naszym przewodnikiem po francuskich zwyczajach, tutaj, gdy wchodząc do baru powiesz 'Hello', nikt nie będzie wiedział o co Ci chodzi. Tu w końcu jest Francja. Głęboka i bezpretensjonalna w swojej zapyziałości;)
Obecny stan rzeczy jest dość paradoksalny, jeśli patrzy się na historię tego regionu. Dawne Wolne Hrabstwo Burgundii słynęło bowiem ze swojej niezależności od francuskiej korony. Choć od zawsze mówiono tu po francusku, to Franche-Comté było częścią Burgundii, a następnie przez wieki prowincją Imperium Habsburgów. Ludzie tu żyjący, przyzwyczajeni do wolności nie popierali nigdy idei monarchii absolutnej, co było solą w oku króla słońce, Ludwika XIV, który doprowadził w końcu do aneksji tych terenów w roku 1678.
Do dziś, o odwiecznej suwerenności przypomina mieszkańcom dawna stolica regionu, Dole - eleganckie miasto słynące z wyrobu zegarków, które rozkwitło w złotym okresie hrabstwa. Stolicę prowincji przeniesiono w końcu co prawda do Besançon, a Franche-Comté jest dziś nierozerwalną częścią Francji, ale i tak położenie nieco na uboczu wielkiego państwa sprzyjało w dalszym ciągu zachowaniu własnych zwyczajów i poglądów.
Franche-Comté to spokojna, rolnicza kraina przez wieki niemogąca dopasować się w 100% do niemieckiej ani francuskiej mentalności. Nic więcej dziwnego, że hrabstwu długo najbliżej było do sąsiada, niemiecko-francuskiej Szwajcarii. Granica między nimi przebiega na Jurze, której atmosfera i kultura przeniknęła głęboko do zwyczajów regionu. Co ciekawe, znajduje się tu też francuski biegun zimna - w gminie Mouthe.
Po co się tu przyjeżdża? We Franche-Comté nie znajdziemy spektakularnych miast i zabytków. Owszem, odwiedzić można Dole czy Besançon albo Arbois, przez które przejeżdżaliśmy (słynie ono z dokładnie dwóch rzeczy:
1. domu urodzenia Pasteura, wynalazcy szczepionek
2. pokrytych winnicami brzegów rzeki Cuisance),
ale bardziej niż miasta przyciąga tutaj przyroda.
Jest to bowiem nie tylko rolnicza dolina Saony, ale i region wód i lasów. Należy doń także i większa część Jury (zapraszam do obejrzenia zdjęć z Jury w jednym z poprzednich wpisów), której nazwa pochodzi zresztą od celtyckiego słowa oznaczającego 'las'. Wapienne skały, na których leży ta część Francji sprzyjają formowaniu się przepięknych grot i wodospadów (warto zobaczyć przede wszystkim słynne Cascades du Herisson i dolinę rzeki Doubs). Rejon Jury z kolei ukrywa małe górskie jeziora w zagłębieniach szczytów (region des Lacs) i źródła rzek Lison i Loue w dziewiczych lasach. Miłośnicy sportu znajdą tu idealne warunki do kajakarstwa, pieszych wędrówek i narciarstwa (świetna przeciwwaga dla zatłoczonych Alp!). Mało kto wie, że te tereny to mekka narciarstwa biegowego (na czele z najbardziej znanym Metabief Mont d'Or) - odbywają się tu światowe zawody Transjurassienne. A wszystko to w ciszy i spokoju - to region Francji raczej omijany przez turystów.
Nadszedł czas na mój ulubiony punkt opisów - kulinaria;) Z racji położenia, niedaleko tu do kulinarnych zwyczajów Szwajcarii. W menu znajdziemy tu więc wiele rodzajów żółtych, ciężkich serów. Regionalna tradycja dodaje jeszcze pstrągi i inne ryby z górskich potoków i polodowcowych jezior, wędzone kiełbasy, wiejskie, lżejsze sery, olej orzechowy i wina. Na szczególną uwagę zasługują dwa rodzaje z nich, produkowane właśnie w Arbois: delikatne rose i osobliwe, podobne do sherry vin jaune (żółte wino).
Przy tym wszystkim, Franche-Comté to kraina tradycyjnych przysmaków podanych w nieco nietypowy sposób. Doskonałym przykładem jest najciekawszy lokalny serowy specjał - Vacherin Mont-d'Or. Dodaje się doń cebulkę, trochę czosnku i białego wina, całość podgrzewa i gdy osiągnie nieco płynną postać je się łyżeczką prosto z pudełka;) Szalał za nim podobno Ludwik XV.
Z kolei Ci, którzy kochają lody, znajdą tu tenże deser, ale o smaku... jodłowym (glace de sapin). Popić wszystko to można likierem, również na bazie jodły (liqueur de sapin).
A na koniec obiecana saucisse de Morteau à la cancoillotte;)
Wieś Morteau słynie z mięsiw. Jej sztandarowym wyrobem są małe, tłuste, wieprzowe kiełbaski (czyli właśnie po francusku 'saucisse') wędzone w olbrzymim kominie tradycyjnej chaty (tuye) położonej na wysokości ponad 600 m.n.p.m, oczywiście w dymie z jodłowych trocin. Nie wiadomo do końca dlaczego, aczkolwiek najprawdopodobniej z miłości do kiełbasy i szacunku do wiary chrześcijańskiej (połączenie, przyznać trzeba urocze i praktyczne;)) kiełbaski te zaczęto zwać także 'Jezusem z wsi Morteau' ('Jésus de Morteau'). Ich popularność jest na tyle duża, że w sierpniu 2010 roku wpisane je (pod obiema nazwami;)) na europejską listę chronionej regionalnej żywności.
Jak na mieszkańców francuskich gór przystało, takiej kiełbasy nie jada się broń Boże z ketchupem bądź musztardą z pobliskiego Dijon! Prawdziwy mieszkaniec Franche-Comté swoją ukochaną kiełbasę wcina jedynie z ciepłym serem cancoillotte o płynnej konsystencji (chociaż podobno dla prawdziwych ortodoksów temperatura sera nie ma znaczenia;)). Muszę przyznać, że początkowo połączenie tłustej kiełbasy z jeszcze tłustszym serem wydawało nam się lekko ryzykowne, niech jednak najlepszą reklamą tego dania będzie to, że zanim pomyśleliśmy o tym, aby zrobić zdjęcie tej potrawy, wszystko już z naszych talerzy zdążyło zniknąć!
************
Dla ciekawych - ponieważ nie mam niestety własnych, znalazłam kilka zdjęć saucisse de Morteau à la cancoillotte w internecie;):
*
PIERWSZE*
DRUGIE*
TRZECIE*
CZWARTE*
PIĄTE*
SZÓSTE*
SIÓDME