Mimo że potraktowana przez nas po macoszemu, stolica Zjednoczonej Europy rozczarowała nas pozytywnie. Może dlatego, że nie oczekiwaliśmy po Brukseli zbyt wiele...
Bruksela Dolna to zupełnie inna bajka. O wiele bardziej ruchliwa, flandryjsko-języczna i zdecydowanie mniej arystokratyczna.
Jednocześnie jest o wiele starsza i stanowi historyczną kolebkę miasta. Nakładają się tu na siebie gotyk, renesans, barok, a wprawne oko wypatrzy także i sporo architektury XIX wiecznej. Może ta wieczna mieszanka i brak spójności 'uratowały' tę część miasta przed zadęciem. Mi w każdym razie podobała się o wiele bardziej niż górna część miasta.
Zaczęliśmy od okolic 'Botanique', gdzie mieścił się nasz hostel, aby dzięki sprawnej komunikacji miejskiej (zdecydowany plus Brukseli) szybko przenieść się w bardziej starówkowe rejony.
Na pierwszy ogień poszedł Place de Brouckère, otoczony ładnymi, XIX wiecznymi budynkami - bryłę każdego z nich wyłoniono w drodze konkursu, aby zapewnić temu miejscu szczególny wygląd. I rzeczywiście, aż miło się tu rozejrzeć, usiąść nad kawą i podziwiać budynki. Z niewiadomych natomiast powodów, w moim przewodniku niesamowicie lansowano Hôtel Métropole, który i owszem zachwyca bryłą i secesyjnym wystrojem, ale na pewno nie jest czymś całkiem wyjątkowym. Nie w tym otoczeniu.
Podążając blvd Anspach doszliśmy do okolic La Bourse, brukselskiej giełdy papierów wartościowych. Dekoracyjna fasada (której współautorem jest podobno Rodin!) robi imponujące wrażenie. Gdzieś w jej tle kryje się Eglise St-Nicolas, niestety zamknięty. Zniszczony pod koniec XVII w. francuskim ostrzałem dopiero w drugiej połowie XX wieku otrzymał od kupców miejskich odrestaurowaną fasadę.
W tych okolicach warto jeszcze zajrzeć (mądry Polak po szkodzie!) do Brukseli 1238, wystawy prezentującej średniowieczne wykopaliska (i ich rezultaty) na tych terenach.
Zmierzając do centrum centrum po drodze minęliśmy jeszcze bar Théâtre de marionnettes de Toone. Wiąże się z nim ciekawa historia. A że ja takowe uwielbiam, pozwolę sobie ją przytoczyć (dla ciekawych - czarnego kamienia z Tbilisi jednak nie przebije;)).
W czasach Niderlandów Hiszpańskich zamknięto na tych terenach wszystkie teatry, ponieważ wystawiano w nich sztuki godzące w miłość własną władców. Spowodowało to wybuch popularności teatrzyków lalkowych - marionetkom wybaczano więcej niż żywym aktorom. Pan Antoine Toone w roku 1830 postanowił kontynuować tradycję i otworzył własny teatrzyk lalkowy. Dziś prowadzi go już siódme pokolenie Toone!
Przeszliśmy się też koło Théâtre royal de la monnaie mieszczącym się w dawnej mennicy, stąd nazwa. Co niezwykle istotne, to stąd poszła iskra, która roznieciła całe powstanie na tych terenach w roku 1830 i przyczyniła się do utworzenia niepodległego państwa belgijskiego. Wystawiano tutaj wtedy przedstawienie 'La Muette de Portici', gdzie w pewnym momencie tenor śpiewał arię 'Amour Sacre de la Patrie' (czyli 'Święta miłości kochanej Ojczyzny') i to właśnie był zapalnik - ludzie nie czekali i wyszli na ulice...
A propos ulicy, to trafiliśmy także w końcu na jedną z najciekawszych
(poza jeszcze jedną, acz mniej klimatyczną, rue Neuve)
uliczek w tym mieście. Chodzi bowiem o rue des Bouchers (ul. Rzeźnicza). To pełne uroku miejsce gwarne kawiarniano-restauracyjnym tłumem zachowało swój oryginalny, średniowieczny wygląd z czasów, gdy na tych samych kocich łbach odbywał się targ miejski.
Miejsce to, nazywane 'Brzuchem Brukseli' jest do tego stopnia urocze, że Rada Miejska postanowiła je chronić i w roku 1960 uznała za 'Ilot Sacre', czyli świętą wysepkę i zabroniła wprowadzania jakichkolwiek zmian. I dobrze!
Na samym końcu uliczki znajduje się nasza rówieśniczka, Jeanneke-Pis: damska wersja sikającego chłopca. Mimo że jest sporo większa i przepraszam za tę dygresję, ale naszym zdaniem to trzymające miskę w rękach dziewczę (bo to właśnie przedstawia ten posąg) zgoła na sikające nie wygląda, to i tak figurka zyskała naszą aprobatę;)
Przechodząc przez Galeries St-Hubert, neorenesansowy, elegancki pasaż handlowy z sufitem z połowy XIX wieku (tym razem mamy zamiast wiedeńskich, aspiracje mediolańskie!), doszliśmy do rue du Marche aux Herbes, która w tym miejscu tworzy placyk.
Uznaliśmy, że to świetne miejsce, aby posilić się gofrem, a silną wolę zwiedzania wzmocnić kawą. Był to pomysł z gatunku wspaniałych. A może nawet zbyt wspaniałych - gofry i ich 'dekoracja' przerosły oczekiwania nawet największych łasuchów (czyli mnie!), którzy nie znają ograniczeń. Przysięgam - umieraliśmy wszyscy we trójkę!
No, ale nie ma co jęczeć - przyszedł czas na wisienkę z tortu (to tak, aby pozostać w klimatach cukierniczych - pamiętajcie, że tutaj na każdej wystawie przelewają się hektolitry czekolady!) i doszliśmy w końcu do osławionego Grand Place! Większość turystów odwiedza to miejsce jako historyczne, kulturowe i geograficzne centrum miasta jako pierwsze - my je zostawiliśmy sobie na koniec. I trzeba przyznać - robi wrażenie swoją absolutną spójnością architektoniczną. Zresztą nie jest to przypadek. Zaczęło się od targów mieszczących się tutaj już od XI wieku. Potem w wieku XIV wybudowano najsłynniejszy budynek miasta, czyli Hôtel de Ville (ratusz) - piękny, strzelisty i symbolizujący pozycję Brukseli (tej trzynastowiecznej) jako głównego punktu handlowego Europy (niestety było już za późno na wejście do środka).
Każdy szanujący się cech miał tutaj, wokół placu swoją siedzibę.
Wszystko jednak skończyło się w ciągu 2 dni w soku 1695, kiedy to Francuzi zbombardowali miasto - ocalał tylko ratusz i fasady dwóch kamienic kupieckich. Żadna burza nie trwa jednak wiecznie - każda z 'korporacji' odbudowała swoją siedzibę zgodnie z zasadami Rady Miasta - stąd właśnie owa harmonijna spójność;)
Gdybyśmy mieli więcej czasu lub też przyszli z rana moglibyśmy:
albo:
* obejrzeć słynny, poranny targ kwiatowy
albo:
* pójść do mieszczącego się tu Musee du Costume et de la Dentelle;
Na koniec została nam jeszcze wisienka wisienki Brukseli, czyli symbol miasta, bez zobaczenia którego nie można opuścić stolicy. Chodzi oczywiście o ukochanego przez brukselczyków Manneken-Pisa czyli sikającego chłopca. W sumie nie do końca wiadomo co w nim jest takiego dla nich urzekającego - jest to malutka (zaskakująco malutka) figurka, nie specjalnie oryginalna ani ładna. Jednak szału na jego punkcie nie da się nie zauważyć - na wystawach widzieliśmy nawet jego wariacje sikające... czekoladą! Sama postać zresztą stała się podobno symbolem narodowej odwagi (sic!) - podobno Manneken-Pis to syn księcia z XII wieku, który został przyłapany na siusianiu pod drzewem w czasie bitwy i dlatego go uwieczniono. Cóż dla każdego odwaga oznacza co innego...;)
Pozostając w klimacie moich wspaniałych anegdot, dwie ciekawostki na koniec opowieści o Brukseli:
* Fladryscy Belgowie czują się dyskryminowani przez francuskojęzycznych Walonów (czyli mieszkańców belgijskiej Walonii). Obie grupy muszą się uczyć swoich języków, tak aby móc porozumiewać się w obu językach urzędowych. Tyle, że francuskim Belgom nie chce się uczyć flandryjskiego... (chyba znajomość francuskiego ogólnie zniechęca do nauki jakichkolwiek innych języków;))
* Francja i Belgia wzajemnie się z siebie śmieją. We Francji jest cała masa dowcipów o niezbyt inteligentnych Belgach, w Belgii podobnie. Mój ulubiony (ale ostrzegam - to straszny suchar!!!) mówi o różnicach w używanym przez obie nacje francuskim: w Belgii na toaletę mówi się w liczbie pojedynczej 'la toilette' natomiast we Francji są to 'les Toilettes'. Belgowie twierdzą, że jest to spowodowane tym, że toalety we Francji są wszędzie tak okropnie brudne i zaniedbane, że trzeba zwiedzić naprawdę sporo zanim się znajdzie jakąś nadającą się do użytku... Najgorsze jest to, że w tej opowieści tkwi ziarnko (albo nawet całkiem spore ziarno) prawdy!
No a potem było już naprawdę późno i przyjechał Rafał!