Wstaliśmy bardzo wcześnie - nasz uroczy gospodarz kończył nocną zmianę i musieliśmy się zmywać.
Było koszmarnie zimno i jeszcze ciemno. Szliśmy spory kawał drogą wzdłuż rzeki, aż koło 7 zrobiło się jaśniej, a my znaleźliśmy świetne miejsce do łapania stopa - przy miejscowym ogromnym kamieniołomie. Problem był w tym, że na głównej drodze relacji Belgrad - Sarajewo jedynymi jeżdżącymi autami były ciężarówki jeżdżące do kamieniołomu. Po dwóch godzinach, gdy byliśmy już zmarznięci na kość w koncu jeden z tirowców się nad nami ulitował i podwiózł nas 30 km dalej w stronę Sarajewa (i strasznie, nie wiedzieć czemu przy tym się śmiał). Zabrało nas stamtąd już pierwsze przejeżdżające auto. Gdy jego kierowca wypowiedział do nas magiczne zdanie: 'you happy - ja do sarajewa', wiedzieliśmy, że los znów się odmienił na naszą korzyść.
Na trasie do Sarajewa:
- widzieliśmy masę domów z dziurami w tynku od pocisków;
- widzieliśmy masę rozwalonych bombami budynków;
- widzieliśmy masę domów z bardzo świeżymi tynkami (ci, których na to stać, zrobili po wojnie remonty);
- minęliśmy wiele przepięknie położonych wioseczek;
- bardzo dziwiliśmy się, że nie wiedzieliśmy jak pięknie położona jest Bośnia! Naprawdę, tamtejsze góry i pagórki, przy jednocześnie wychodzącym wreszcie zza chmur słońcu, robiły wspaniałe wrażenie.
Samo Sarajewo też jest położone niczego sobie - na wielu wzgórzach, wzdłuż niewielkiej rzeczki, przez którą co rusz przerzucone są kładki dla pieszych. Z drogi zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie.
Gorzej było, gdy zanurkowaliśmy między pierwsze, przydrożne osiedla - masa żebraków i natarczywych dzieci, brud, zrujnowane budynki i ludzie patrzący się spode łba. Czuć tu jeszcze ostatnią wojnę. Najbardziej to sobie uświadomiliśmy przechodząc przez most Vrbanja, gdzie pamiątkowa płyta przypominała, że zginęły na nim pierwsze jej ofiary - dwie kobiety, Olga i Suede, zabite przez serbskich snajperów.
Centrum Sarajewa jest niezwykłe. W żadnym innym mieście nie znajdziemy na jednym kilometrze kwadratowym stojących zgodnie meczetu, katedry katolickiej, cerkwi prawosławnej, kościoła protestanckiego i synagogi. Wielokulturowość czuć tam zresztą na każdym kroku - na bazarze rodem z orientu znajdziemy i piękne azjatyckie szale i europejskie nowinki, w knajpkach serwowane są dania tureckie, bałkańskie i fast foody, a w wielobarwnym tłumie słychać było prawie wszyscy języki Azji i Europy. Czuć tu bardzo i wpływy Imperium Osmańskiego jak i Cesarstwa Austro-Węgierskiego.
Absolutnie zachwyciły nas murowane dalmatyńskie kramy, katedra katolicka, stary meczet i medresa, pierwsza szkoła religijna oraz przepiękny bazar, dużo bardziej stonowany niż ten w Istambule. Szkoda, że w kościele protestanckim jest dziś sklep Maca, a do synagogi (gdzie jest muzeum judaizmu) nie można dokładnie obejrzeć.
Z doznań kulinarnych wypiliśmy oczywiście wyśmienitą kawę, zjedliśmy ciastka (w tym turecką baklawę, która o wiele bardziej nam smakowała niż ta, której próbowaliśmy w Istambule!), a na obiad naszego ukochanego burka. Tym razem nie był on małą drożdżówką (jak ten, ktorego jedliśmy w Belgradzie), tylko burasem z prawdziwego zdarzenia - kawał francuskiego ciasta z dobrze doprawionym mięsem, całość polana śmietanką. Można go kupić na wagę (duża porcja to 500 g, ale nas zapchało już 300!). Wieczorem chcieliśmy wyjechać pociągiem z miasta, więc pozostały czas spędziliśmy w Rakija Barze, próbując tej najbardziej bałkańskiej nalewki (moja pigwowa wygrała z Rafałową gruszkową!).
Gdy doszliśmy do dworca (który zrobił na nas całkiem dobre wrażenie - jest świeżo odremontowany za pomocą środków unijnych), okazało się, że przez stolicę tego całkiem sporego państwa przejeżdża dziennie SZEŚĆ pociągów. Na dworcu autobusowym nie było lepiej. Toż to w naszej Włoszczowej jest więcej połączeń!
Chcieliśmy jechać ostatnim pociągiem tego dnia, do Banja Luki.
Nie zrobiliśmy tego w końcu z dwóch powodów - teraz, po wojnie, w Banja Luce nie ma wiele do oglądania, a co ważniejsze, pociąg byłby tam w środku nocy, a to nie jest dobra pora na przybycie do tego miasta. Drugą, lepszą opcją był pociąg nad ranem nad granicę chorwacką (musieliśmy już zacząć myśleć o powrocie). Noc planowaliśmy przezimować na tym przyjemnym, ciepłym dworcu. Ku naszej rozpaczy okazało się, że zamykają go jednak o 22 (tak samo dworzec autobusowy).
Nocleg gdzieś na dworze w mieście odpadał ze względu na panującą temperaturę oraz to, że nie wiadomo do końca jak by to się skończyło dla naszego bezpieczeństwa. Musieliśmy więc znaleźć hostel. Z pomocą przyszła nam pani naganiaczka hostelowa z dworca. Obiecała nam hostel za 8 euro wraz ze śniadaniem i dowózką za darmo z dworca. W samym centrum.
Całość była realizowana w iście wschodnim stylu. Człowiek z hostelu rzeczywiście po nas przyjechał swoim ledwo zipiącym autem (zgarniając przy okazji jeszcze kilku swoich znajomych), do ceny został doliczony specjalny 'podatek turystyczny' w wysokości 1.5 euro, w zaznaczonym miejscu w centrum znajdowała się tylko recepcja, sam hostel był jakiś kawałek stamtąd, a na śniadanie się i tak nie łapaliśmy, bo wychodziliśmy za wcześnie:D
Przeszliśmy się jeszcze wieczorym Sarajewem, a wieczór spędziliśmy rozmawiając z bardzo sympatycznymi Amerykanami poznanymi w hostelu. W USA autostop jest prawnie zakazany!