Nie było specjalnych szans na złapanie podwózki w tych warunkach, więc zdecydowaliśmy się zakosztować rozkoszy serbskiego pksu. Okazało się na szczęście, że cena biletów do przygranicznego miasteczka Loznicy mieści sie w budżecie studenckim.
Na dworcu autobusowym spotkaliśmy się ze specyficznym rozwiązaniem problemów z jazdą na gapę - na perony można wejść jedynie za okazaniem biletu (co jest skrupulatnie egzekwowane!). Autobus miał standard lepszy od niejednego naszego pksu, a przy tym poznaliśmy tam młodego muzyka - Milosa, więc podróż upłynęła nam całkiem przyjemnie.
Loznica nas nie zachwyciła - ot ciemne, przygraniczne, puste miasteczko. Tym prędzej złapaliśmy więc autobus do granicy...
Wysiedliśmy dokładnie przy przejściu granicznym. Wstąpiliśmy jeszcze do sklepu aby wydać pozostałe dinary (przy akompaniamencie pań kasjerek, które zachwycały się, że jesteśmy tacy słodcy:)).
Na granicy stanowiliśmy niemałą sensację - miasto Zvornik jest przedzielone rzeką na część serbską i bośniacką, które łączy stary (rocznik 1941), ładny most. Z tego względu mieszkańcy są objęci małym ruchem przygranicznym, mogą przechodzić przez granicę na dowód i tworzą jedyny ruch na tym przejściu. Aby podbić nasze paszporty, pan celnik musiał porzucić konwersację z kumplami, wejść do swojej budki i nawet włożył urzędową czapę, aby było bardziej formalnie. Drugi z kolei szukał chwilę pieczątki, na której musiał sprawdzić datę - dawno nie była używana.
Przekraczanie granicy starym, pięknie oświetlonym mostem bardzo nam się podobało. Mniej podobało nam się po drugiej stronie, gdy wyszliśmy z tej mieścinki i znaleźliśmy się na nieoświetlonej, nieprzyjemnej, wąskiej drodze PRAWDOPODOBNIE w stronę Sarajewa. Nawet nie próbowaliśmy łapać stopa. Z drugiej strony warunki na rozłożenie namiotu też były mocno średnie. Nie mając lepszego pomysłu, szliśmy przed siebie, aż naszym oczom ukazało się wybawienie - stacja benzynowa.
Trochę to trwało (urywane zwroty po pseudoserbskosłowiańsku, gesty i rysunki), zanim obsługa stacji pojęła, że chodzi nam o nocleg w namiocie na ich terenie (swoją drogą 'namiot' to słowo, które znam w największej ilości języków!). Gdy tylko jednak zrozumieli zaraz przekonaliśmy się co to znaczy serbska gościnność.
DYGRESJA:
Bośnia i Hercegowina, wbrew temu co sugeruje nazwa, nie składa się z Bośni i Hercegowiny. W 51% składa się z Federacji Bośni i Hercegowiny (która to dopiero dzieli się na Bośnię i Hercegowinę), a w 49% z Republiki Serbskiej, którą to zamieszkują Serbowie, którzy czują się Serbami, zdecydowanie odcinając się od Bośni. Ich stolicą jest Banja Luka, a nie Sarajewo. Zresztą flagi Serbii można tam znaleźć tak samo (albo częściej) niż Bośni. Z zupełnie niewiadomych nam przyczyn republika ta jest w Bośni a nie w Serbii. W Bośni mieszkają Bośniacy (określenie to oznacza zarówno obywatela Bośni jak i muzułmanina!), a w Hercegowinie wielu Chorwatów. Nigdzie tak bardzo jak tam nie spotkaliśmy się z tak silnym powiązaniem narodowości i religii. Bośniak to muzułmanin, Chorwat katolik, a Serb jest prawosławny i już.
KONIEC DYGRESJI.
Oczywiście nie skończyliśmy śpiąc w namiocie - zaoferowano nam nocleg w przystacjowej kanciapie (dawna Kafe - Restoran), gdzie zaraz miły pan włączył nam ogrzewanie, rzucił sie do robienia czegoś do jedzenia, a gdy stanowczo zaprotestowaliśmy, zaczęliśmy sobie gawędzić (ale mimo obustronnych chęci i mini rozmówek serbsko-polskich szło nam to średnio). Nasz gospodarz musiał co chwilę wracać na stację, ale przy każdym powrocie przynosił nam coś słodkiego. W pewnym momencie Rafał z zachwyconą miną wcinając kolejne ciasteczka mruknął: 'Czuję Armenię'.