Poranek spędziliśmy dalej na włóczeniu się po Belgradzie.
Zaczęliśmy od śniadania (burek czyli pita nadziewana mięsem - nowa miłość Rafała) i dobrej kawy, a potem całe belgradowe must see. Ulice kniazia Michaiła i krajla Milana, cerkiew Wniebowstąpienia. Potem ponownie park i twierdza Kalemegdańska (była nieprzerwanie miejscem obronnym - od czasów celtyckich, przez rzymskie, słowiańskie, tureckie i austriackie, czemu nie można się dziwić zważywszy na niesamowite położenie miasta, u połączenia Dunaju i Sawy), spacerowaliśmy sobie długo między murami, cerkiewkami, grobowcami i turystami;). Na koniec przeszliśmy się słynną ulicą Skadarską - siedzibą serbskiej bohemy.
Miasto zrobiło na nas nadspodziewanie dobre wrażenie - bezpieczne (wieczorem miasto patrolują masy policji dość zaangażowanej w swoją misję:D), dość europejskie, z całkiem ładną starówką, dużą ilością knajpek, restauracyjek i sklepików. Wszyscy tam są ujmująco mili i mówią dobrze po angielsku, co było dla nas sporym zaskoczeniem! A, no i większość znaków i oznaczeń jest przerabianych na alfabet łaciński. Przy tym wszystkim klimat jakiegoś szalonego miksu współczesności i wczesnych lat dziewięćdziesiątych sprawia, że na pewno tam wrócę.
Przyszedł czas na rozstanie z Belgradem - wsiedliśmy w autobus wyjeżdżający w stronę okolicznych wiosek, wysiedliśmy na wylotówce i zaczęliśmy machać (ja miałam prawdziwe zakwasy na mojej prawej łapie!). Wiedzieliśmy, że ze stopem w Serbii bywa różnie. Z jednej storny ludzie są serdeczni i dobrzy, z drugiej jednak wciąż czuć tam piętno niedawnej wojny. Trochę więc się namachaliśmy, ale w końcu zatrzymał się bardzo miły, młody Serb, który jechał do Sabacu (myśmy kierowali się na Sarajevo). Bardzo przypadliśmy sobie do gustu, zresztą mieliśmy na to sporo czasu - jakieś 1.5 h staliśmy w korku:) Gdy dojechaliśmy więc do Sabacu, było już ciemno. I co gorsza padało.