Musielismy rano oddac bilety kolejowe, wiec zaliczylismy wczesna pobudke i szybkie pakowanie. Pozegnalismy sie z uroczym lokalem szefa, czadowym odzwiernym oraz Bombem (ktory uciekal).
Samo oddawanie bielty przebieglo bez problemowo, jesli nie liczyc etapu w ktorym musielşsmy pokonac konkurancje i dostac sie do kasy. No i niestety potracono nam czesc kwoty.
Do Vardzi jechalismy marszruta z dworca Didube, przy ktorym znajduje sie wielkie targowısko, gdzie zgubilismy sie na chwile z przyjemnoscia:) Kierowca marszrutki byl szalony, ale dzieki temu jechac bardzo szybko (ı skaczaco). Na miejscu udalo nam sie zostawic plecaki w biurze u zabawnych panow i po kupieniu biletow ruszylismy ku skalom.
Trzeba przyznac, ze skalne miasto robi wrazenie. Juz nie mowie o tym, ze nie umiemy sobie wyobrazic ile cierpliwosci musi wymagac takie drazenie w skalach, ale sam efekt jest fantastyczny - z dzika radoscia krazylismy po roznych tunelach, schodkach, tarasach widokowych ı komnatach. Najwieksza zaleta Vardzi jest to, ze jest stosunkowo malo uczeszczanym przez turystow miejscem (tzn. w porownaniu np. do Kapadocji), dzieki czemu naprawde mozna do woli przyjrzec sie wszystkiemu i czuje sie swobode w przemieszczaniu:) Vardzia byla najpierw miastem, a potem zostala przeksztalcona w monastyr, tak wiec jest tam (oprocz masy pokoı do wyrobu wina) wiele kapliczek oraz calkiem spory, wydrazony w skale kosciol z XII w. Gdy do niego doszlismy, byl zamkniety, ale gdy Rafal chwile posilowal sie z ryglem naszym oczom ukazaly sie przesliczne, oryginalne dwunastowieczne freski. Gdy juz odchodzilismy (oczywiscie wczesniej zamknawszy kosciol) pojawil sie ktos, kto chyba byl koscielnym i zawolal nas z powrotem. Z duma uchylil drzwiczek i pozwolil nam zajrzec do srodka:) Oczywiscie udalismy wielki zachwyt i zdziwienie, a Rafal do konca dnia z duma podkreslal, ze on nam pokazal wiecej w kosciele:D
Zgodnie z naszym pechem pogodowym akurat gdy schodzilismy ze skal, zaczal padac deszcz. Na szczescie trwal krotko, wiec udalismy sie potem na obiad. Jedyny bar w okolicy byl akurat w remoncie, ale na szczescie sasiedni dom prowadzil cos w rodzaju baru, gdzie mozna bylo zjesc oczywiscie chaczapuri, na ktore juz nie mozemy patrzec:D Za to spotkalismy taam bardzo milych Czechow, ktorzy tak jak my podruzja z namiotami. Polecili nam spacer w kierunku goracych zrodel, ktore znajduja sie w poblizu. Niestety znajduja sie one w koszmarnej ruderze, a ıch 'straznik' za kapiel zarzadal od nas kwoty, ktora przekreslila nasze marzenıa o goracej kapieli. Pozostala nam tylko rzeka, przy ktorej razem z Czechami rozbilismy namioty. Wieczor tradycyjnie spedzilismy na grze w karty. Bede miec szczescie w milosci:)
To, ze Czesı rozbili sie tuz kolo nas okazalo sie byc bardzo szczesliwym zbiegiem okoliczosci. W srodku nocy do naszego obozowiska przyszli jacys dziwni faceci mowiacy po rosyjsku i zaczeli nam swiecic do namiotow, krzyczec i strasznie nas przestraszyli. Na szczescie w koncu nası Czesı z nimi pogadali (no i bylo nas razem z nimi wiecej), wiec odjechali. W kazdym razie nie byla to najlepsza nac w naszych zyciach.