Rano obudzil nas dzwiek, ktoego ani troche sie nie spodziewalismy w tym kraju - deszcz! Na szczescie nie padalo bardzo, wiec w koncu udalo nam sie wykapac w rzece, zobaczyc pobliski wodospad (ktory jednak nie jest az tak szalowy, jak sie spodziewalismy) i w koncu zebralismy sie (chociaz byla juz 14!).
Pierwszympunktem do zobaczenia byc Zorac Karer - ormianski stonehedge. Nie do konca wiedzielismy jak tam trafic, jednak liczylismy na dobra orientacje zatrzymanych stopow. Rzecz jasna sie nie pomylilismy. Np. nasz stop (jezdzilismy: ja, Rafal i Tomek) nie dosc, ze zawiozl nas na postoj taksowek w Sisian, to jeszcze wynegocjowal cene dla Ormian, a nie turystow:)
Zorac Karer bardzo nam sie podobal. JEst mniejszy niz angielski stonehedge, ale starszy o jakies 3000 lat! W niektorych kamieniach sa wydrazone dziurki, ktore prawdopodobnie sluzyly do obserwacji gwiazd. Niesamowite.
W poblizu sa tez jasknie, pokryte petroglifami, do ktorych jednak bardzo trudno dojechac - trzeba wozu terenowego, wiec sila rzeczy musielismy z tego zrezygnowac. Dowiedzielismy sie jednak, ze sa tam rysunki sprzed 7000 lat, ktore przedstawiaja... Adama, Ewe, weza i jablon!
Tomek gadal chwile z facetami, ktorzy pilnowali Zorac Karer, ktorzy zaprosili nas na kawe! W ogole, jak wiekszosc wie, nikt z nas (poza Sabina, ale ona i KArol jezdza od wczoraj sami) nie mowi w zasadzie po rosyjsku. No, a tu bez rosyjskiego jak bez reki - jest to jedyny jezyk poza ormianskim, rzecz jasna, ktorym da sie tu dogadac. Praktycznie kazdy mowi plynnie pa ruski. Wyksztalcilismy jednak swoj wlasny dialekt polsko-ruski, ktory pozwala nam sie jako tako dogadac. Czasem kierowcy niesamowicie sie z nas smieja, gdy cos tlumaczymy, ale trzeba przyznac, ze jakos dajemy rade:) Zwlaszcza Rafal i Tomasz zapalali miloscia do tego jezyka i nawijaja tak nawet do nas. Czasem nawet sami sie nie rozumiemy:D
Drugim miejscem, ktore chcielismy dzis zobaczyc byl Tatev - monestyr w okolicach Goris, jeden z najpiekniejszych. Wyszlismy na glowna droge, aby lapac stopa i spotkalismy sie z Pajakami, ktorzy jechali juz nad Sewan!
Z Tomkiem i Rafalem dlugo nie moglismy zlapac dalszego stopa, ale w koncu zatrzymalo sie starenkie autko, w ktorym siedzial dziadek z babcia. Bylo niesamowicie ciasno (nogi mialam w jakiejs wiezionej przez nich poscieli, obojczyk mialam przycisniety przez lezacy na mnie plecak, a przy uchu darl sie glosnik z ormianskim disco polo), ale fajnie. Wysadzili nas przy drodze na Tatev. Wiedzielismy, ze jest kiepska, ale nie wiedzielismy, ze az tak - polna droga pelna kolein i blota, do tego potem bardzo kreta i stroma (jest to dobry kawal drogi, chyba z 30 km, za to co prawda obok buduje sie nowa, dobra droga, a koncowy, serpentynowy odcinek ma byc obslugiwany przez kolejke linowa).
Do tego pogoda sie zrobila srednia - mgla i chlodno. Tak czy siak, ruszlismy na piechote przed siebie.
Spotkalismy milego faceta z grabiami, ktory byl kiedys w Polsce (chociaz tu prawie kazdy byl w Polsce, albo ma kogos, kto tam jest) i serdecznie zapraszal nas na herbate. Wiedzieismy ze Basia z Pawlem czekaja na nas juz w Tatevie, wiec podziekowalismy. Pomogl nam za to zlapac stopa.
Zlapalismy stopa dzieki niemu i to nie lada stopa. Byl to gazik po brzegi zapakowany worami ze zbozem. Tzn nie calkiem po brzegi, bo udalo nam sie jeszcze tam zmiescic we trojke z plecakami. Co prawda doslownie lezelismy pod sufitem gazika, ale wazne, ze posuwalismy sie do przodu. Kierowca wraz z towarzyszem byli bardzo mili. Do tego kierowca opowiadal nam, ze ma corke, ktora mowi po angielsku i widac bylo, ze jest on z tego bardzo dumny. W ogole przypadl nam bardzo ten czlowiek do gustu - mniej wiecej w wieku srednim, dosc spracowany i mial cudowne zmarszczki ze smiechu! Gdy przejechalismy kawalek zaproponowal, zebysmy pojechali do jego wsi i pogadali z jego corka (tzn nie do konca zaproponowal - my po prostu nie do konca zrozumielismy co mowil, wiec tak wyszlo:D). Gdy dojechalismy na miejsce i wjechalismy na podworeczko przez automatyczna brame (czyt. blaszana brame obslugiwana przez pania domu) przywitala nas wspinana corka domu. Zostalismy zaproszeni na kawe/herbate, cukierki, poczestowani pysznym, soczystym melonem i lawaszem z tradycyjnym, armenskim miodem (znamy tajemnice jego smaku i konsystencji! Ormianie miksuja z miodem takze i czesc woskowych plastrow). W ogole zestaw lawasz + miod jest niesamowity - gdy czujesz, ze juz pekasz i nie jestes w staie zjesc chocby kawalka wiecej, zawsze, ale to zawsze wezmiesz jeszcze jeden.
Okazalo sie, ze corka tego roku skonczyla lingwistyke w Erewaniu i bedzie nauczycielka angielskiego w szkole we wsi. Byla przeurocza! W ogole rodzina niesamowicie goscinna - juz sam poczestunek przechodzil nasze najsmielsze oczekiwania. A gdy w rozmowie wyszlo, ze jedziemy do Tatevu, gdzie czeka na nas dwojka przyjaciol, ci kochani ludzie zaproponowali nam, ze nas zawioza, a potem cala piatke przenocuja! Mimo, ze dalismy im kase przynajmnije za benzyne, to bylo cos niesamowitego.
W kazdym razie zebralismy sie chwile pozniej i ruszylismy gazikiem z ojcem rodziny, corka - Gochar i jej kuzynka. I cale szczescie, bo zmierzchalo, a droga do Tatevu jest koszmarnie dluga i kreta. Nie wierze, ze maja zamiar ja zmodernizowac w ciagu roku.
Monastyr Tatev to jeden z najbardziej wysunietych na poludnie tutaj chrzescijanskich monastyrow. Co by tu duzo mowic, mimo tego, ze czesciowo w ruinie, jest przepiekny, majestatyczny i napawa nostalgia. Dosc szybko obeszlismy calosc, lacznie ze stromymi schodkami bez zabezpieczen, salami dawnego uniwersytetu, gdzie olbrzymie okna nie maja szyb i murami. Widzielismy tez wzgorze panny mlodej, nazwane tak dzieki legendzie - otoz podczas jednego z najazdow tureckich, Turcy opanowawszy monastyr, gdzie akurat odbywal sie slub, zaczeli zrzucac Ormian z murow w przepasc (monastyr stoi w niesamowitym miejscu - na szczycie gory, nad wyyyyyyyyyyysoka skarpa). Wsrod zrzucanych byla tez i panna mloda, ktorej szaty slubne zadzialaly jak spadochron i cudem uniknela smierci.
Wracajac nasi gospodarze zatrzymali sie przy goracych (no, najwyzej letnio-cieplych) zrodlach, gdzie wszyscy (poza kierowca i Gochar) wskoczylismy w ubraniach! Bylo juz ciemno, gdzies daleko byla burza, wiec co chwile niebo sie blyskalo, a nas nami wisial slynny most szatana - naturalny 'most' caly z jednego, wielkiego kamienia, klimat byl niesamowity.
Pozniej, cali mokrzy zostalismy zawiezieni do domu rodzinnego Gochar. Tam czekala juz na nas kolacja - pyszna ormianska kielbaska z ziemniakami, fasolka, sery, warzywa i cala masa innych rzeczy. Do tego stala butelka domowego samogonu z mirabelek, 70%wego.
Ojceic rodziny, nazwany przez nas 'prezesem' wznosil prawdziwe ormianskie toasty (na szczescie nam z Basia nie dolewal tego alkoholu, bo na serio,ledwo bylysmy w stanie tego sprobowac).
To wszystko, a przede wszystkim ich goscinnosc byla tak niesamowita, ze ciagle musielismy sie szczypac, zeby w to uwierzyc.