I stalo sie. Obudzil nas dzwiek, ktorego nienawidze o poranku - dzwiek deszczu spadajacego na namiot! Dobrze, ze mielismy blisko do Inari, bo w deszczu jedzie sie nieprzyjemnie.
Inari to miejscowosc w stylu naszych Ustrzyk Gornych - koniec swiata nastawiony na turystyke. Mieszkancow jest tam moze ze 100, za to sklepow z pamiatkami cale masy. Bylismy obowiazkowo w sweitnym muzeum o Laponii i Laponczykach. Bardzo nam sie podobalo (no moze poza 'open air museum':))
No a potem przyszedl czas na sedno naszego pobytu w Finalandii - stek z renifera! To byl chyba najbardziej burzujski obiad na naszym wyjezdzie i nie musze dodac, ze po 3 tygodniach zywienia sie makaronem smakowal swietnie. Zastanawialismy sie do czego porownac i chyba najblizej renifoerom do wolowiny:)
Wczesnym wieczorem ruszylismy dalej. Ujechalismy jednak moze z 10, 15 km, gdy zaczelo padac. Niezbyt mielismy sie gdzie schronic, wiec zrezygnowani pedalowalismy dalej, gdy gdzies w lasku kolo drogi zamajaczyla nam jakas buda. Okazalo sie, ze jest niestety zamknieta na 4 spusty, ale posiadala daszek, ktory nieco wystawal, wiec stojac na bacznosc nawet tak bardzo nie moklismy:) Po jakims czasie przy braku perspektyw na polepszenie pogody udalo nam sie namowic Piotrka-napinacza, zeby rozbic namiot tu gdzie bylismy, przy drodze i zostac juz tam na noc.
To byla najlepsza decyzja na tym wyjezdzie. Siedzielismy sobie w namiocie popijajac ciepla herbatke i grajac w panstwa miasta, a cala noc padal koszmarny deszcz!