Wieczorem dojechalismy do stolicy. Pierwsza poprawa humoru staly sie wielkie zakupy (plus estonskie ceny), ale potem bylo jeszcze lepiej.
Trzeba przyznac, ze Tallin ma niezle wejscie. Samo miasto jeszcze poza centrum jest dosc ladne, a w polaczeniu z dobra pogoda, ludzmi mowiacymi dosc dobrze po angielsku nastawilo nas bardzo pozytywnie. Zaraz po wjezdzie do centrum natknelismy sie na 'info-tent', czyli namiot, gdzie spora grupa mlodych ludzi, swietnie mowiacych po angielsku udziela rozrodnych informacji. Zaraz na poczatku zapytali sie nas skad jestesmy (po czym stwierdzili, ze bardzo lubia polskich rowerzystow) i jak moga nam pomoc. Dzieki nim trafilismy do jednego z najfajniejszych (do Blondyny: ten epitet tu naprawde pasuje!) hosteli, w jakim spalam!
Hostel nazywal sie Euphoria, byl rodem z epoki dzieci kwiatow i posiadal trzy mega istotne dla nas cechy: byl bliziutko centrum, dalo sie schowac rowery i byl tani. Poza tym byl bardzo przyjemny, prowadzony przez ludzi w naszym wieku, ultra milych (usmiech nie schodzil z ich buzi nawet gdy sciagnelismy nasze zakisle rowerowe buty!, to juz cos:)) W tle lecieli beatlesi, sciany byly kolorowe, a do tego bar salatkowy i internet za darmo:D
Wieczorem poszlismy ogladac Tallin, ktory zrobil na nas jeszcze lepsze wrazenie. Samo miasto nie jest wielkie (w ogole w calej Estonii zyje troche wiecej ludzi, ile w Krakowie z przyleglosciami - jakie 1,4 miliona), a sredniowieczne Stare Miasto jest przepiekne, przepelnione swoista atmosfera i do tego nie zapelnione az tak turystami, jak np. Lwow. Poszwedalismy sie kretymi uliczkami, porobilismy zdjeciami i dzien skonczylismy estonskim piwem i cydrem.