To, co pisalam w poprzednim poscie, okazalo sie byc prawda - w Carnikavie nikt nie chodzi na plaze! Nie da sie do niej dojsc z powodu istnej plagi komarow. Naprawde, to co sie tam dzieje jest nieprawdopodobne!
Rano, po obudzeniu sie, wiedzielismy, ze musimy stawic czola tym krwiozerczym bestiom. Udalo nam sie mniej wiecje zlozyc namiot zanim sie na dobre zlecialy, ale potem bylismy bez szans.
Musielismy wygladac jak banda szalencow, gdy ubrani we wszystko, co tylko mielismy (naprawde!), tak, ze mielismy tylko waskie otwory na twarze, bieglismy pchajac grzeznace w piasku rowery, i salwowalismy sie ucieczka, przed hordami komarow. Nigdy, ale napawde nigdy w zyciu nie widzialam takiej ilosci tych insektow.
Piotrek w trakcie ucieczki zgubil swoje okulary rowerrowe, ale nikomu nawet przez chwile nie przeszlo przez mysl, ze moglby tam wrocic i ich szukac.
Reszta dnia nie byla juz tak efektowna. Prawie caly czas padal deszcz, co bylo fatalne. Przejechalismy tylko 72 km (zahaczylismy jeszcze o jeden kemping, aby sie umyc po walce z komarami, gdzie dziad-zdzierca kazał nam płacic za samo siedzenie i czekanie na prysznic! do dzis wspominamy jego 'all this you have to pay.'), aby zatrzymac sie na plazy (bo akurat przestalo padac) i ogladac piekny (i kiczowaty) zachod slonca. Postanowilismy sie tam tez rozbic. Piotr byl niepocieszony, raz z racji marnej ilosci przejechanych kilometrow, a dwa z racji tego, ze na lotwie po 22 ichniejszego czasu nie da sie kupic alkoholu, wiec nie udalo mu sie kupic sobie piwa na wieczor. Ja za to bylam przeszczesliwa - to byl pierwszy nocleg, do polozenia ktorego nie mialam zastrzezen!