Na pierwsze poznanie z Malezją wybraliśmy
Malakkę.
Zapowiadała się doskonale: położona 2-3h jazdy od Singapuru, z którym jest dobrze skomunikowana, z malowniczą starówką i imponującą historią, słynna z niesamowitej mieszanki kultur i uhonorowana wpisem na listę Unesco. Wydawała się mieć same zalety.
A czy faktycznie tak było? Zapraszam do relacji!
*
Jak dostaliśmy się z Singapuru do Malakki?Wybraliśmy komunikację zbiorową w postaci autobusu. Bilety kupiliśmy wygodnie przez internet, ale trzeba pamiętać, żeby je przed samą podróżą
wymienić na wersję papierową na dworcu autobusowym. W autobusie obowiązuje ścisły zakaz jedzenia i picia, dzięki czemu też jest w nim bardzo czysto.
Jazda do granicy poszła szybko i sprawnie. Sam posterunek singapurski też nam długo nie zajął - obejmował jedynie sprawdzenie paszportów. Za to na posterunku malezyjskim należało wyciągnąć z autobusu cały swój bagaż, który został następnie przeskanowany. Mimo wszystko poszło dość żwawo i ruszyliśmy w dalszą drogę. Która zresztą minęła bez większych przygód - zdecydowanie możemy polecić zbiorkom w tej części świata :)
Czy Malakka podbiła nasze serca?* Malakka słynie z bycia głównym portem handlowym regionu przez kilka stuleci i, przez to, niesamowitym tyglem kulturowym. I rzeczywiście, ilość nacji, która odcisnęła swoje piętno na tym mieście przyprawia o zawrót głowy - żeby wymienić tylko pierwszych przybyszów z Europy, Portugalczyków, ich następców, Holendrów, wszędobylskich Brytyjczyków, chińskich kupców, Muzułmanów z Sumatry, czy tubylczych Malajów. Każda z tych kultur jest dobrze do dziś widoczna w mieście, całkiem harmonijnie układając się razem w całość.
* W uznaniu dziedzictwa kulturowego miasta, Malakka (wraz z położonym na północy Georgetown) została wpisana na listę Unesco.
* Spotkanie z Malakką zaczęliśmy od jednego z jej symboli
kanału, a raczej rzeki Malakka. Wijącą się przez całe miasto woda jest jego osią, wzdłuż której ciągną się kolorowe, całkiem urokliwe kamieniczki i pieszy bulwar. No dobra, uroku trochę odbierał intensywny smród wody, ale z zatkanym nosem było miło :) Trasa nad kanałem doprowadziła nas od najwyższego budynku miasta
wieżowca The Shore, w którym spaliśmy, do kolejnego symbolu Malakki…
*
Placu Holenderskiego. Otaczają go symbole holenderskich czasów - budynki w kolorze mocnej czerwieni, na czele z
Stadthuys, czyli ratuszem, mały wiatrak oraz figurka krowy.
* Z Holandii łatwo przeskoczyć do Chin. Po drugiej stronie kanału rozpościera się Chinatown z jego najważniejszym symbolem
Junker Street czyli głośną, niesamowicie gwarną ulicą, wieczorem zamieniającą się w nocny market. Za dnia Junker Street umiarkowanie polecam - obecny tu w olbrzymim natężeniu ruch samochodowy zdecydowanie odbiera jakąkolwiek przyjemność ze spaceru tą ulicą.
* Kolejnym przystankiem był powrót do europejskich klimatów, czyli ruiny
portugalskiego fortu A Famosa z XVI wieku. Malowniczo położone nad centrum, ciekawie wplatają się w tutejszą mieszankę kulturową - po ruinach twierdzy spacerują popkulturowe postaci (kto dostrzeże kto pozował nam do zdjęcia wśród ruin?), a sąsiaduje z nimi drewniane, na wskroś azjatyckie
Muzeum Sułtanatu (Malakkę założył sułtan sąsiedniej Sumatry) mieszczące się w dawnym zrekonstruowanym pałacu sułtana. Zaraz obok mieści się też duży postój…
*
super kiczowatych riksz. Kiczowate, bardzo głośne i oblepione kolorowymi postaciami z bajek, riksze to wielki symbol Malakki. Podobno zaczęło się od tego, że jeden z rikszarzy wpadł na pomysł oblepienia swojej rikszy bajkowymi obrazkami w celu zdobycia większej ilości klientów. Zamierzenie okazało się sukcesem, szybko podchwyconym przez konkurentów. Dziś więc riksze rywalizują ze sobą fantazyjnością dekoracji, a przejazd nimi stał się typową atrakcją miasta.
* Bardzo chciałam zobaczyć jeszcze jeden symbol miasta
Masjid Selat Melakka czyli w wolnym tłumaczeniu
Meczet Cieśniny Malakka - różowy meczet pięknie położony nad wodami cieśniny. Leży w odległości 45-minutowego spaceru od centrum miasta, na który to ochoczo ruszyliśmy. Sam meczet leży w mało ciekawej, opustoszałej okolicy, więc spaceru jakoś specjalnie nie polecam. Do tego mieliśmy pecha - świątynia była akurat zamknięta dla odwiedzających z racji piątkowych modłów, a sąsiedztwo okazało się być dość nieprzyjazne. Droga do jednego z punktów widokowego była zagrodzona znakiem
„tourists not welcome” (więc oczywiście się wycofaliśmy), a druga strzeżona przez samozwańczego strażnika, który przepuszczał przybyszy jedynie za zakup wody mineralnej. Unieśliśmy się więc honorem, na meczet popatrzyliśmy zza ogrodzenia i taksówką udaliśmy na zasłużone lody. I do fryzjera :)