„W obiegowej opinii w Korei Południowej, Daegu odbierane jest jako miasto konserwatywne. Mieszkańcy tego miasta są uważani za skromnych, ciężko pracujących i cierpliwych ludzi. W szczególności kobiety z Daegu uważa się za wyjątkowo piękne.” - tak donosi Wikipedia. Coś o duszy (duchu?), coś o ciele mieszkańców Daegu.
Nasz pobyt w tym nowoczesnym mieście także przebiegł pod znakiem zadbania o duszę i zadbania o ciało.
Zaczęliśmy od ciała. A czyż można lepiej zadbać o ciało niż je porządnie zmęczyć? ;)
Zaczęliśmy więc od wizyty na
Palgongsan. Jest to góra leżąca w granicach Daegu, o całkiem solidnej wysokości 1193 m.n.p.m. Znajdziemy tu klasyczny koreański górski zestaw - dobry dojazd z miasta (miejski autobus), mnóstwo stromych szlaków, skarby kultury w postaci świątynek (często o bardzo starym rodowodzie, sięgającym czasów królestwa Silla!), tłumy dziarskich wspinaczy w absolutnie każdym wieku oraz (dodatkowo o tej porze roku) niesamowicie malownicze jesienne krajobrazy.
Początkową część szlaku można pokonać kolejką linową, co jest bardzo popularne (sam szlak zresztą jest niezwykle uczęszczany przez lokalsów) - skorzystaliśmy z tego rozwiązania, obowiązkowo w maseczce na twarzy. Potem rusza się w stronę szczytu dobrze utrzymanym, choć bardzo stromym szlakiem. Jedynie tam, gdzie droga prowadziłaby niemal pionowo do góry są schody, w pozostałych miejscach albo idzie się stromo do góry albo wręcz wspina po kamieniach. Niestety trasa była zbyt stroma jak na możliwości naszych najmłodszych piechurów - po kilku poważnych wywrotkach i otartych kolanach postanowiliśmy zawrócić, osiągając jedynie jeden z niższych szczytów po drodze.
Żeby jednak mieć coś z tej górskiej wykapki postanowiliśmy nie korzystać tym razem z kolejki, a zejść szlakiem na sam dół. Tutaj z pomocą przyszły nam mapy Maps.me - ta cześć szlaku wygladała na totalnie nieuczęszczaną do tego stopnia, że miejscami szlak prawie zupełnie znikał i musieliśmy go intensywnie szukać! Najwyraźniej wszyscy startują i kończą na górnej stacji kolejki. Trasa zajęła nam ok. 1.5h, była zdecydowanie mniej stroma, a za to pięknie malownicza jesienią. I nikogo na niej nie spotykaliśmy! Polecam!
Następnego dnia, już sama, postawiłam na przeżycia bardziej duchowe - wybrałam się do
świątyni Haeinsa, leżącej niedaleko Daegu (prawie 2h drogi transportem publicznym, choć to tylko 66 km). Jej nazwę tłumaczy się jako
Klasztor Pieczęci Oceanu, pochodzi z 802 roku (czasy królestwa Silla) i jest jednym z najważniejszych miejsc na mapie koreańskiego buddyzmu. Oczywiście wpisana jest na listę Unesco.
Haeinsa słynna jest przede wszystkim z przechowywanej tutaj
Tripitaki, czyli kompletnego zbioru nauk buddyjskich, spisanego na 81258 drewnianych tabliczkach. Przechowuje się je w aż 2 budynkach bibliotecznych. Wykonanie tylu tabliczek zajęło aż 16 lat i uważa się, że zrobiła to jedna osoba. Obecna Tripitaka była trzecim koreańskim podejściem do tematu - poprzednie dwie zostały spalone i wywiezione przez Mongołów.
Klasztor jest pięknie położony na wzgórzach w lesie i składa się z głównych zabudowań świątynnych oraz położonych w okolicy 16 pustelni i około 500 (!!) miejsc praktyki górskich mnichów (to tacy pustelnicy wsród pustelników - praktykujący w dalekich górskich zakątkach). Obecnie mieszka tu ok 220 mnichów.
Gdy odwiedzałam to miejsce, pomimo solidnej grupy współturystów, zaskoczył mnie spokój, cisza i skupienie, którym Haeinsa wręcz promieniowała. Wrażenie to potęgowała późnojesienna aura - tutaj wesoła, złota jesień ustąpiła miejsca listopadowej szarudze. Jeśli ktoś chciałby się w tej atmosferze zanurzyć głębiej, aniżeli tylko podczas krótkiego zwiedzania, to Haeinsa oferuje noclegi w klasztorze. Zdecydowanie uczta dla ducha!