Zugspitze, najwyższy szczyt Niemiec, zdobyliśmy w fatalnym stylu.
Chociaż z drugiej strony już myśleliśmy, że w ogóle go nie zdobędziemy, a do wyprawy tutaj zbieraliśmy się od kilku lat (i ciągle coś nam stawało na przeszkodzie), więc dobre i to.
A zaczęło się od tego, że Rafał namiętnie uprawia swoje hobby, jakim są ultramaratony górskie i zapisał się na 170-kilometrowy bieg po Alpach Julijskich we wrześniu. Planowaliśmy rodzinny wypad do Słowenii, kibicowanie maratończykowi na mecie, ponowną eksplorację kraju (byliśmy tam 9 lat temu w nader
romantycznych okolicznościach) i wejście na Triglav. Plan zakładał, że całą rodziną dojdziemy i przenocujemy w schronisku, a potem na raty z Rafałem zdobędziemy szczyt (ze względu na via ferratę woleliśmy nie robić tego z dziećmi w nosidłach).
Żaden z tych planów nie wypalił. A winna była pogoda.
1). Intensywne deszcze zmyły część biegowej trasy, co spowodowało, że bieg skrócono do ‚marnych’ 100 km. Rafał miał złamane serce, mimo to zdecydował się na pocieszenie wziąć udział w tym skróconym biegu. Zamiast 170 km było 100 km.
2). Prognozy pogody na cały nasz pobyt w Słowenii były fatalne, więc szybko zdecydowaliśmy o zmianie planów. Podróżowaliśmy autem, więc byliśmy elastyczni. Zamiast Słowenii były więc włoskie okolice Akwilei i nieznane nam do tej pory Zachodnie Czechy.
3). Plan z Triglavem też porzuciliśmy - w tym roku zima zawitała w Alpy Julijskie wcześnie i Triglav był już pokryty śniegiem, a temperatura w wyższych partiach gór była ujemna. My sami może jeszcze byśmy się skusili (byliśmy przygotowani sprzętowo), ale dla dzieci byłaby to wątpliwa przyjemność. Więc zamiast Triglavu było Zugspitze po drodze z Włoch do Czech.
*
Zugspitze jest jednym z łatwiejszych do zdobycia wysokich szczytów europejskich. Z przedmieść
Garmisch-Partenkirche można wjechać w 10 minut na niemal sam szczyt wygodną kolejką linową
Eibseeseilbahn (chociaż ambitni oczywiście mogą też na szczyt wejść na piechotę, jednym z licznych szlaków). Mam wrażenie, że dla Niemców jest to jedna z rzeczy, którą trzeba zrobić przynajmniej w życiu - były ich tam tłumy, z czego spora część w bawarskich strojach regionalnych intensywnie robiła sesje zdjęciowe na tle ośnieżonych szczytów.
Kompleks na Zugspitze jest imponujący - wielka restauracja, kawiarnia, sklepy i fantastyczne punkty widokowe zarówno wewnątrz budynku jak i na jego dachu. Zjedliśmy obiad, obeszliśmy całość trzy razy, ale przejścia na leżący kilkadziesiąt metrów dalej szczyt nie widzieliśmy. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że przejście z tarasu widokowego do drogi na szczyt jest zamknięte. Podejrzewamy, że ze względu na to, że było dużo śniegu i droga oraz drabinki na szczyt były mocno oblodzone (a większość kolejkowiczów absolutnie nie była przygotowana na takie warunki - na nogach dominowały lekkie tenisówki, widziałam też klapki).
Na szczęście okazało się, że z tarasu jest drugie, awaryjne przejście, wiodące nie schodami, a pionową drabinką w dół. Mimo, że wyglądało na zamknięte, to dało się je otworzyć, więc Rafał w naszym imieniu ruszył na szczyt. Zdobył go bardzo szybko, wyczyn uwiecznił selfie i wrócił. Mimo, że do przejścia było może kilkaset metrów, to faktycznie było bardzo ślisko i łatwo było się potknąć.
No cóż, następnym razem wchodzimy na piechotę z dołu!