Isabela to najwieksza wyspa archipelagu Galapagos (60% jego powierzchni!) i jedyna, którą przecina równik.
Słynie z 5 aktywnych wulkanów (i 1 nieaktywnego), które są stale monitorowane. Zdaje się, że skutecznie, o czym świadczą udane akcje ewakuacji w porę całej niewielkiej populacji wyspy (trochę ponad 2 tys. osób).
Marzył nam się wulkaniczny trekking i marsz na najwyższy punkt Galapagos (Wulkan Wolf, 1707 m.), ale z racji naszej konfiguracji rodzinnej, odległości, braku infrastruktury (to w końcu teren parku narodowego) i wysokich kosztów, musieliśmy tę atrakcję odpuścić.
Ale na Isabelę wybraliśmy się i tak.
Konkrety:
- Na Isabelę dostaliśmy się niewielką, szybką łódką. 25$ od osoby w jedną stronę, 50$ w dwie. Nasze dzieci nie płaciły.
- Rejs wykupić można w jednej z licznych agencji turystycznych w Puerto Ayora, praktycznie bez większego wyprzedzenia (ale możliwe, że ta dostępność była spowodowana niskim, covidowym sezonem).
- Rejs trwa ok 2h, ale doliczyć do tego trzeba ok. 45 minut logistyki schodzenia na brzeg i okrętowania się na łódce (łódka jest za duża, aby podpłynąć do małego portu, rozładunek i załadunek pasażerów odbywa się więc tzw.
water taxi - motorówkami).
- Do kosztów biletu na rejs doliczyć trzeba 1$ za wstęp na pier w Puerto Ayora, 0.5$ od osoby za water taxi w PA i 1$ za water taxi na Isabeli. Oraz 10$ od osoby za wejście na ląd na Isabeli. Wero za nic nie płaciła, Róża czasem tak, a czasem nie, nie było reguły.
- Na rejs polecam się wybrać bez śniadania - choroba morska dała się we znaki większości podróżnych. Nieco łagodniej znosili ją ci siedzący z tyłu łódki, ale oni z kolei musieli mieć na sobie peleryny przeciwdeszczowe przez cały czas, tak bardzo pryskało.
Główne miasto wyspy to
Puerto Villamil. I jeśli już Puerto Ayora na Santa Cruz wydawało nam się małe i prowincjonalne, to nie wiem jak opisać Puerto Villamil. To po prostu mała, tropikalna wioseczka z kilkoma knajpkami na krzyż, w większości pozamykanymi poza sezonem.
Puerot Villamil dzieli od portu ok. 2 km bardzo przyjemnego spaceru. Jak to na Galapagos, umilonego obserwacjami przyrodniczymi (pelikany, mnóstwo morskich iguan i fok). Zresztą, jeszcze płynąc motorówką z łódki minęliśmy
Tintoreras, grupę skałek, przy których urzędowały żółwie morskie i małe pingwiny. Galapagos to jedyne miejsce na świecie, gdzie można zobaczyć pingwiny na półkuli północnej!
Mimo niskiego sezonu znaleźliśmy otwartą knajpkę i zjedliśmy izabelińskie śniadanie: sztuka mięsa w pomidorowej salsie, jajo i rybny bolon (czyli przekąska w kształcie kuli z pieczonych zielonych bananów, wypełniona farszem, w tym wypadku rybnym).
Co robić na Isabeli?
Przede wszystkim pożyczyć rower!
Wypożyczalni jest mnóstwo. Rowery są w dyskusyjnym stanie, za to niedrogie, znalazło się nawet krzesełko dziecięce do pożyczenia. Kasków dziecięcych nie było, Wero za mała na krzesełko, jechała więc w nosidle. Można ruszać!
Puerto Villamil objechaliśmy szybko, zatrzymując się na chwilę przy
Poza de los Flamingo, miejskim stawie słynącym jak sama nazwa wskazuje z flamingów. Niestety przedstawiciel tych różowych ptaszysk był tylko jeden i w oddali, więc ruszyliśmy dalej.
Naszym celem była
Ściana Łez (
Muro de las Lágrimas). Smutna nazwa niestety odpowiada smutnej historii - Ścianę Łez wznosili we łzach więźniowie z tutejszej kolonii karnej. Ten bezsensowny, nikomu niepotrzebny, niczego nieodgradzający, nikogo nie broniący mur ma długość 90 m. i wysokość miejscami 20 m. i został zbudowany całkowicie ręcznie. Ręcznie ciosano kamienne bloki w kamieniołomie, przenoszono je na odległe miejsce budowy i ręcznie murowano na wysokiej ścianie. Warunki były tak fatalne, że wielu z więźniów zginęło przy feralnej budowie z wysiłku.
Kolonii karnej na Isabeli już od dawna nie ma, ale Ściana Łez dalej stoi i jest celem wędrówek turystów.
Szczęśliwie bardzo szybko się zgubiliśmy i przypadkowo trafiliśmy na
Laguna de Flamencos, jeziorko, gdzie wreszcie udało nam się zobaczyć flamingi w bardziej reprezentatywnej ilości :)
A gdy już na nią trafiliśmy, to trasa do Ściany Łez była przepiękna! Kawałek plażą (dobra, lekko się zakopałam z Różą w foteliku), ale poza tym świetnie przygotowana do jazdy na rowerze. Czarny wulkaniczny szuter prowadził przez krajobraz pełen kaktusów, znaków
Iguanas Crossing i małych jeziorek
Las Pozas wśród mangrowców. I mimo, że w końcu do samej ściany nie dojechaliśmy, to nic nie szkodzi. Było tak pięknie!
Co tu dużo mówić, kawałek mojego serca został na Galapagos.