Ten wpis nieprzypadkowo publikuję teraz. Mimo, że dotyczy Iranu, ma dla mnie podwójnie smutne, ukraińskie konotacje.
Pierwsza pochodzi z 8. stycznia 2020. Świat obiegła wtedy wiadomość o zestrzeleniu przez irańskie wojsko pasażerskiego samolotu linii Ukraine International Airlines lecącego o świcie z Teheranu do Kijowa. Wszyscy 167 pasażerowie i 9-cioosobowa załoga zginęła. Krew mi się zmroziła w żyłach, bo dokładnie tym samym lotem, tymi samymi liniami, o tej samej godzinie wracałam do domu parę miesięcy wcześniej. 2 minuty po starcie zapewne powoli zasypiałam, czując się bezpiecznie w powietrzu.
A drugie skojarzenie jest bardzo żywe teraz - po drodze do Iranu miałam okazję odwiedzić Kijów po raz pierwszy. Był on wtedy miłym przystankiem na drodze dalej i zapisał się w mojej pamięci jako miasto zapierających dech w piersiach cerkwi, wyraźnie widocznych nierówności społecznych, doskonałego pielmieni i oczywiście niesamowicie przyjaznych i pomocnych ludzi…
Całym sercem trzymam kciuki za to miasto teraz, w bezsilności podziwiając odwagę i bojowe morale jego obywateli.
*
Sam wyjazd do Iranu zasługuje na osobną relację (co, mam nadzieję, kiedyś nadrobię), bo był wyjątkowo udany i ciekawy. Chociaż zjawisko przed-podróżnego pecha (jestem przekonana, że coś takiego naprawdę istnieje, nas dotyka co chwilę!) dało nam się we znaki tym razem wyjątkowo - na liście pechowych wydarzeń znajduje się odmowa wydania wizy, opóźniona wiza, mająca zostać wydana 2 dni po naszym przylocie do Teheranu, przemyt dokumentów przesyłką konduktorską, a także tajemnicze zniknięcie biletów lotniczych z systemu. Uwierzcie mi, gdy już faktycznie stanęliśmy na irańskiej ziemi, a ja nasunęłam na głowę hidżab, nie wierzyliśmy, że dzieje się to naprawdę.
*
Wyjazd składał się z dwóch części - roadtripa legendarnym Peugeuotem Parsem po bezdrożach Iranu, w której uczestniczyliśmy my oraz para naszych przyjaciół; oraz samotne kilka dni Rafała, które spędził w górach Elburs, chcąc zdobyć najwyższy szczyt kraju, Demawend. Swoją drogą, wysokość 5610 m. czyni Demawend najwyższym wulkanem Azji!
Historia wspiny na Demewend zaczyna się wraz z momentem, gdy Rafał podrzucił nas na teherańskie lotnisko (spędzałyśmy tam ostatnią noc w lotniskowym hotelu, aby bladym świtem wracać do Polski), a sam wczesnym popołudniem ruszył na wschód, do wioski
Polour u podnóży Wielkiej Góry, na 2300 m.n.p.m.. Tam, w budynku
Irańskiej Federacji Górskiej wykupił permit uprawniający do wejścia na Demawend i rozbił obóz pierwszy, czyli po kebabowej kolacji przenocował w tymże schronisku (mnóstwo miejsca, mało gości).
Następnego dnia skorzystał z podwózki jeepem (można sobie taką przejażdżkę zorganizować w schronisku) po szutrowej drodze na wysokość 3000 m.n.p.m., do
Gosfandsara, gdzie w słońcu mieniły się bardzo charakterystyczne złote kopuły niewielkiego meczetu. Stamtąd na nogach ruszył wyżej - on mijał alpejski krajobraz, a jego mijały wesołe osły. Wczesnym popołudniem był na miejscu, czyli w obozie drugim - w niewielkim schronisku
Bargah Sevom New Hut (4 obszerne pokoje i wspólna sala, sporo gości, żadna kobieta nie miała na głowie hidżabu - wolność!) na 4200 m.n.p.m.
Dalszy plan był rozsądny i zakładał, aby następnego dnia zrobić na spokojnie aklimatyzację, a kolejnego atak szczytowy. Jednak długie pogawędki z nocującymi wtedy w schronisku ski-tourowcami podważyły zasadność planu - towarzysze ostrzegali, że za 2 dni ma się zepsuć pogoda. Do tych głosów przyłączył się i inny wędrowiec - teherański anestezjolog, który miał za sobą już kilka udanych wejść na Demawend. Przekonywał Rafała, że Demawend wcale nie wymaga aklimatyzacji i że spokojnie można nań wejść z marszu. To zapewnienie, w połączeniu z zapowiadanym pogorszeniem pogody oraz zaoferowanym przez lekarza własnym towarzystwem na trasie, przeforsowało zmianę planu - atak szczytowy Rafala przesunął się już na najbliższy dzień!
Demawend jest specyficznym jak na tak wysokie góry szczytem, bo nie wymaga zaczynania ataku szczytowego nocą. Wynika to z tego, że trasa na górę wiedzie głównie skałami, a odcinek po lodowcu jest bardzo krótki. Pobudka o świcie wystarcza.
Zdyscyplinowany Rafał wstał więc o 5, zjadł śniadanie i zaczął szukać swojego towarzysza, który się nie pojawił. Wkrótce go znalazł - lekarz siedział zmarnowany na łóżku, ubrany już w kurtkę i raki. Oświadczył, że śniadania jeść nie będzie, bo zdążyła go złapać już choroba wysokościowa i bardzo źle się czuje. Mimo to zdecydował się ruszyć w trasę. Zaczęło się nieźle.
Wyruszyli po 6 rano. Pierwszy postój nastąpił po pół godzinie, a w raz z nim przyszło znaczące utrudnienie. Lekarz pijąc wodę upuścił butelkę, która wesoło stoczyła się w dół i zniknęła. Anestezjolog został więc bez wody, ale niezrażony tym uznał, że wobec tego będzie pił energy drinki. Na pusty żołądek.
Ruszyli dalej, Rafał lojalnie dzielił się swoją wodą z towarzyszem, ale to nie pomogło. Wkrótce lekarz osłabł i zaczął strasznie wymiotować.
Już po wszystkim ledwo przytomny, wydukał w stronę Rafała:
-
A jak Ty w ogóle masz na imię?O dziwo, po tej dziwnej scenie nudności minęły i anestezjolog się zebrał w sobie, więc ruszyli dalej.
Im wyżej, tym mocniej było czuć wulkaniczną siarką. Choroba wysokościowa zaczęła się dawać we znaki także i Rafałowi, szło się więc coraz trudniej. Szczęśliwie sił wystarczyło jeszcze na tyle, aby doczłapać do szczytu. O 13:22, po 7-miu godzinach marszu Rafał stanął na Demawendzie! Hurra!
Tym razem role się odwróciły - to lekarz dziarsko ruszył w dół, a Rafał powoli schodził noga za nogą. Ostatecznie zdecydował się nie schodzić całkiem do Polour, tylko znów spać na spokojnie w schronisku Bargah Sevom (na 4200 m.). Tym razem było zupełnie pusto - zapowiadana zła pogoda odstraszyła wspinaczy.
Następnego dnia było już prosto - spokojne zejście do meczetu, a stamtąd gratka - podwózka do Polour przez lokalsa na motorze. Wyprawa ukończona, można było wracać do Polski!