Tongariro - Góra Przeznaczenia-> Najsłynniejsze szlaki w pobliżu:* Tongariro Alpine Crossing, jeden z Great Walks
-> Sceny z Władcy Pierścieni/Hobbita kręcone w pobliżu:* Góra Przeznaczenia (Mt Ngauruhoe, Tongariro National Park)
* Emyn Muil, równina Gorgoroth, Mordor (stok narciarski Whakapapa)
* Mordor, zbocza Góry Przeznaczenia (stok narciarski Tukino)
* Czarna Brama Mordoru (pustynia Rangipo)
* Rzeka Anduina (rzeka Rangitikei)
Któż z nas nie chciałby się chociaż odrobinę poczuć jak bohaterski Frodo i wspiąć na zbocze Orodruiny w sercu Mordoru?
Mało kto jest w stanie oprzeć się tej pokusie, a świadczą o tym tłumy ludzi odwiedzających
Tongariro National Park każdego dnia. Tutejszy wulkan
Mt Ngauruhoe grał we Władcy Pierścieni Górę Przeznaczenia (
Mount Doom), a niesamowity wulkaniczny krajobraz posłużył jako tło do scen kręconych w Mordorze. Ale żarty na bok, bo Tongariro i bez filmowej sławy jest niesamowite i wierzę, że nie wszyscy przybywają tam mamieni wizją ujrzenia Mordoru na własne oczy.
Po pierwsze sam parkowy krajobraz jest niesamowity - księżycowy, wulkaniczny płaskowyż w cieniu 3 surowych wulkanów Ruapehu, Ngauruhoe i Tongariro, przechodzący w alpejską łąkę z jednej i soczysto-zielony las z drugiej strony.
Po drugie tutejszy park narodowy jest najstarszym obszarem chronionym w Nowej Zelandii, wpisanym do tego na listę UNESCO.
A po trzecie, prowadzący tędy szlak
Tongariro Alpine Crossing ma niecałe 20 km i idealnie nadaje się do przejścia w jeden dzień. Jest zresztą ogłoszony jednym z najpiękniejszych jednodniowych szlaków na Ziemi.
To wszystko sprawia, że Tongariro jest jednym z najczęściej odwiedzanych przez turystów miejsc w NZ. Szalonej popularności nie zgasiło ogłoszenie szlaku jednym z Great Walks (a więc konieczności zarezerwowania limitowanych miejsc noclegowych na trasie) - w końcu 20 km spokojnie można przejść jednego dnia. Wprowadzono też limit na długość postoju aut na parkowych parkingach - maksymalnie 4 godziny, co oczywiście nie wystarcza na przejście całego szlaku. Turystów to absolutnie nie odstraszyło, ale rozwiązało za to problem tabunów źle zaparkowanych aut, blokujących wąskie drogi dojazdowe do parku. A do tego znacznie ożywiło okoliczną branżę turystyczną - wielkim wzięciem cieszy się bowiem usługa transferu turystów z pola namiotowego/hotelu na początek trasy i ich odbiór o ustalonej godzinie (oraz wysyp prywatnych parkingów w pobliżu startu szlaku).
*
Aktywne zwiedzanie to nasza ulubiona forma wypoczynku, ja uwielbiam Władcę Pierścieni, a zdjęcia krajobrazów z Tongariro od dawna rozpalały naszą wyobraźnię - oczywiście zamierzaliśmy zasilić szeregi przemierzających wulkaniczne pustkowie. Już na parę dni wcześniej zaczęliśmy obmyślać plan przejścia Tongariro Alpine Crossing. Mój rozkochany w ultramaratonach mąż marzył o tym, żeby ten szlak przebiec, a że ma wyjątkowo wyrozumiałą żonę, postanowiliśmy przejście zaplanować tak, aby mu to umożliwić.
Oto co musieliśmy wziąć pod uwagę:
* szlak ma 19.4 km, jego przejście w normalnym tempie zajmuje ok. 7-8 godzin;
* szlak można przejść w jednym z dwóch kierunków: z południowego zachodu na północ (start na parkingu
Mangatepopo, koniec na parkingu
Ketetahi), lub odwrotnie, z północy na południowy zachód (Ketetahi -> Mangatepopo). Większość wybiera tę pierwszą opcję, ze względu na znacznie mniejszą sumę przewyższeń (766 m kontra 1126 m);
* trzeba się zaopatrzyć we własny prowiant i wodę, bo po drodze nie ma po drodze żadnych punktów oferujących jedzenie i picie;
* ze względu na limit czasu na parkingu trzeba sobie załatwić transfer na start (tu uwaga: niektórzy przewoźnicy wymagają zrobienia rezerwacji na min. dwie osoby, nie do końca chcą przewozić dzieci itd., radzę dobrze zrobić research przed taką rezerwacją - nam dzień przed nie udało się już znaleźć nic sensownego) lub inną opcję parkingową.
My ostatecznie zrobiliśmy tak:
1. Zebraliśmy się bardzo wcześnie rano i Rafał zawiózł mnie i Różę na start w Mangatepopo. Oprócz naszej 2.5-latki miałam ze sobą nosidło i zapas prowiantu i wody. Strzelam, że sumarycznie ok. 18-19 kg.
2. Na parkingu w Mangatepopo musiałam odpowiedzieć na krzyżowy ogień pytań strażników na temat tego czy na pewno wiem co robię wybierając się w trasę z dzieckiem, czy mam ze sobą prowiant i czy obiecuję zawrócić, jeśli tylko gorzej się poczujemy (ze względu na liczne wypadki i przybywających tu niefrasobliwych i źle przygotowanych turystów, strażnicy są dość czujni i z tego co widziałam uczulają wielu odwiedzających na możliwe gwałtowne zmiany pogody, konieczność wzięcia prowiantu itd.)
3. Powoli ruszyłyśmy z Różą na szlak. Jak pewnie pamiętacie z poprzednich wpisów nasze dziecko nie przepada za aktywnością fizyczną, więc po mozolnym przejściu 500 metrów usłyszałam, że pozwala mi się wsadzić do nosidła i nieść. Nasze tempo się więc niezbyt zmieniło - obładowana wlokłam się w tempie dwulatki :)
4. Rafał tymczasem przejechał autem w okolice Ketetahi, zostawił tam auto na nieco oddalonym nieparkowym parkingu (a więc takim, gdzie mogło ono stać dłużej) i biegiem ruszył w na szlak. On również na trasie spotkał strażników, którzy ewidentnie wzięli go niespełna rozumu. Trudno im się dziwić, bo na ich pytania radośnie odpowiedział, że w sumie nie ma prowiantu, bo z drugiego końca szlaku idzie jego żona z dzieckiem i zapasami, a plan jest taki, że do nas dobiegnie zanim zgłodnieje :D
5. Mimo to puścili go dalej i jakieś 2:30h później faktycznie spotkaliśmy się na trasie. Za mną były mozolnie pokonane 4-5 kilometrów z licznymi przystankami (
'Mamo, jestem głodna!') i szczęśliwie niewielkie przewyższenie, za nim cała reszta i najwyższe punkty na trasie.
6. Tutaj nastąpiła zamiana i uroczy ciężar powędrował na plecy Rafała. Który to obrócił się o 180 stopni, aby razem ze mną (w normalnym już tempie :D) przejść prawie cały szlak jeszcze raz :)
Podejrzewam, że Rafał był jedną z nielicznych osób, która miała okazję stać na szczycie malowniczego
Czerwonego Krateru dwa razy tego samego dnia. Nawet trochę mu tego zazdroszczę, bo widoki były obłędne - na sąsiednią filmową Górę Przeznaczenia, na błyskające w słońcu
Szmaragdowe Jeziorka o niesamowitych kolorach, na wnętrze Czerwonego Krateru, na fumarole czyli siarkowe wyziewy i na czarne rumowiska lawy.
Byliśmy też świadkami zapierającej dech w piersiach akcji ratowniczej z użyciem helikoptera, który zabrał kogoś, kto uszkodził sobie nogę schodząc z wulkanu po stromym rumowisku. A przyznam szczerze, że niełatwa to sztuka - mimo wielkiej ostrożności i nam zdarzyło się parę razy zsunąć w dół. Zejście z Czerwonego Krateru to zdecydowanie najtrudniejszy kawałek szlaku.
Dalej pozostało nam już minięcie Szmaragdowych Jeziorek, a potem
Niebieskiego Jeziora, zrobienie ostatniego miliona zdjęć i marsz ostatnim fragmentem szlaku poprzez przyjemny, zielony las wprost do parkingu Ketetahi.
Uwierzcie, po takim dniu piwo i stek smakowały jak nigdy!