Aoraki/Góra Cooka-> Sceny z Władcy Pierścieni kręcone w pobliżu:* Pola Pelennoru (Twizel)
Od razu uprzedzę pytania - zdobycie najwyższego szczytu Nowej Zelandii jeszcze musi na nas trochę poczekać :)
Góra Cooka ma 3724 metry i do tego nie jest taką łatwą górą do zdobycia. Wchodzenie tam we trójkę nie wchodziło w ogóle w grę, Rafał przez chwilę rozważał samotną wspinę (lub z przewodnikiem), ale zajęłoby mu to minimum kilka dni. Zwyczajnie szkoda było nam tylko kilku dni przy naszym napiętym grafiku w tej podróży.
Ale
Aoraki (jak właściwie powinno się tę górę w języku maoryjskim nazywać), postanowiliśmy odwiedzić i tak. Co prawda od rana lało niemiłosiernie - sobota 22.02 to chyba jedyny dzień naszej podróży, gdy nie mieliśmy pięknej pogody, ale liczyliśmy na jakieś okno pogodowe, żeby połazić po okolicy.
W strugach deszczu dotarliśmy popołudniu do Mt Cook Village, niewielkiej osady u stóp góry, złożonej głównie z hoteli (w jednym z nich dało się zrobić proste zakupy spożywcze). Namiot rozbiliśmy na
White Horse Hill Campground, jednym z kempingów prowadzonych przez DOC, nowozelandzki departament konserwacji środowiska. Warunki są na nim bardzo proste - samodzielna rejestracja (zaufanie!), toalety z zimną wodą, brak prądu oraz niewielki schron ze stołami. Za to położenie - u stóp Aoraki i na początku okolicznych szlaków, oraz widoki na dolinę sprawiają, że o niedogodnościach od razu się zapomina.
Deszcz na chwilę ustał, ruszyliśmy więc zachmurzoną, przepiękną doliną
Hooker Valley, wcinającą się między okoliczne szczyty. Trasa jest prosta i dość krótka - ma 5 kilometrów i kończy się jeziorem, po którym pływają kry i w którym odbija się Aoraki (no dobra, tego dnia w wodzie nie odbijało się nic :)). Nic dziwnego, że mimo nienajlepszej pogody, na szlaku były tłumy ludzi. Którzy to gwałtownie znikli, gdy tylko zaczęło się kolejne wielkie oberwanie chmury. Szybkim krokiem rozpoczęliśmy nasz 5-kilometrowy powrót. 2.5-letnia Róża początkowo dzielnie znosiła ulewę, ale pod sam koniec, już przy schronie wybuchnęła płaczem. Szczęśliwie ciepły liofilizowany obiad i suche ubrania załagodziły wszelkie smutki! Do tego chmury wkrótce odeszły i niebo wreszcie rozpogodziło się na dobre. Wieczór był przepiękny!
Gdy kolejnego, równie pięknego poranka zbieraliśmy nasze obozowisko, napawaliśmy się jeszcze raz widokami, zapachem rześkiego, górskiego powietrza i... skrzekami walczących o jedzenie, bezczelnych papug kea. Obiecaliśmy sobie, że wrócimy w te okolice. I to po to, żeby tym razem wejść na sam szczyt!