Dunedin-> Sceny z Władcy Pierścieni kręcone w pobliżu:* równiny Rohanu, East Emnet (Poolburn Lake, Ida valley)
Dunedin słynie z kilku rzeczy:
* jest nowozelandzkim odpowiednikiem szkockiego Edynburga (nazwa Dunedin pochodzi zresztą od nazwy Edynburga w języku szkocko gaelickim -
Dùn Èideann);
* mieści się tu najstarszy uniwersytet w kraju i miasto ma sporą populację studentów (a więc i bogate życie nocne!);
* pięknego budynku dworca;
* centrum miasta w postaci oktagonalnego placu;
* najbardziej stromej ulicy świata -
Baldwin Street o długości 350 metrów i nachyleniu w najbardziej stromym miejscu wynoszącym 35% (ciekawostka: ta nietypowa ulica powstała na skutek centralizacji podejmowania decyzji - wytyczono ją w czasach, gdy NZ była angielską kolonią i wszelkie decyzje zapadały w Londynie, często przy szczątkowej wiedzy na temat lokalnych uwarunkowań);
* z pobliskiego półwyspu Otago, będącego spokojnym domem dla licznych gatunków zwierząt m.in. pingwinów, albatrosów czy lwów morskich.
Nie ukrywam, że nas najbardziej interesował punkt ostatni.
Już sama jazda przez półwysep dostarczyła nam miłych wrażeń - przez jego środek idzie strome wzgórze, z którego roztaczają się piękne widoki. Swoją drogą, na Otago ulokowany jest jedyny zamek Oceanii -
Larnach Castle, neogotycki kaprys przedsiębiorcy i polityka Williama Larnacha (niestety już nawet sam wjazd w okolice zamku i jego ogrodów jest płatny, nie można go zobaczyć nawet z daleka).
Wzdłuż półwyspu ciągnie się wiele plaż, a znawcy doskonale wiedzą, na której z nich jest największa szansa na dostrzeżenie dzikich zwierząt. Najsłynniejsze punkty obserwacyjne to
Sandfly Beach (ulubione miejsce lwów morskich) czy
Allans Beach.
Pamiętać trzeba, że zwierząt najlepiej wypatrywać wczesnym świtem albo tuż przed zachodem słońca, gdy wyruszają na łowy, lub gdy po całym dniu wracają na plażowy wieczorny odpoczynek. Z tego względu odradzano nam wszelkie zorganizowane wycieczki w ciągu dnia - szansa na zobaczenie jakichkolwiek dzikich zwierząt jest minimalna.
My pod wieczór wybraliśmy się do
Penguin Place, rezerwatu-szpitala dla pingwinów (55 NZD). Słynie szczególnie z ochrony najrzadszego gatunku pingwinów,
pingwinów żółtookich (mają żółte oczy i żółte upierzenie w kształcie paska w ich okolicy). Pracownicy ośrodka leczą chore lub kontuzjowane pingwiny, które po rekonwalescencji są w kontrolowanych warunkach wypuszczane z powrotem w naturę. Pierwsza część wizyty w ośrodku obejmuje wprowadzenie teoretyczne i opowieść o tym, z czym pingwiny muszą się zmagać w naturze (oraz ich opiekunowie przy prowadzeniu ośrodka) oraz wizytę w mini-szpitalu, gdzie pingwiny dochodzą do siebie. To jedyne miejsce, gdzie ich zobaczenie jest zagwarantowane.
Ośrodek posiada też prywatną plażę
Pipikaretu Beach z systemem ukrytych przejść, które pozwalają odwiedzającym obserwować przyrodę bez jej płoszenia. Wymaga się też zachowania absolutnej ciszy, żeby intruzi nie przeszkadzali naturalnym mieszkańcom okolicy.
Z tego też względu, co tu dużo mówić, nasza córka została wyproszona z wycieczki - niestety 2.5 roku to nie jest wiek, w którym da się utrzymać absolutną ciszę, zwłaszcza w otoczeniu natury :) Na plażę poszłam więc tylko ja, Rafał bohatersko został z naszą głośną potomkinią.
Niestety nie mieli czego żałować. Mimo, że był to ostatni tour danego dnia i powoli zapadał wieczór, plaża, nie licząc krzykliwych mew, była niemal pusta. Z daleka dostrzegliśmy jedynie kilka lwów morskich wylegujących się na trawie. Po pingwinach nie było ani śladu.
Ciekawostka: lwy morskie i pingwiny są w wodzie zaciekłymi wrogami. Natomiast na plaży ewidentnie zawierają rozejm i zgodnie wypoczywają obok siebie na piasku.
Przewodniczka poprowadziła nas jeszcze systemem ukrytych przejść do jednego z osłoniętych miejsc, gdzie pingwinica wysiadywała jajo (czy Was też uczono w szkole, że to pingwinie samce zwykle wysiadują jaja?), ale była tak dobrze zakamuflowana, że zupełnie nie było jej widać. Natomiast w jednej z budek lęgowych faktycznie mogliśmy zobaczyć pingwinie pisklę.
Zdecydowanie lepiej poszło nam podbijanie dunedińskiej sceny gastronomicznej. Zjedliśmy tradycyjne nowozelandzkie danie, czyli fish & chips, popijając najpierw świetnym piwem kraftowym, a potem lokalnym winem (Rua). Pierwsza klasa!