Drugi raz do Izraela zawitaliśmy już tylko we dwójkę, w styczniu. Wyjazd był bardzo krótki, dość intensywny (oboje musieliśmy pracować), ale zdecydowanie owocny - Rafałowi udało się wygłosić zaległą prezentację z listopada, a nam obojgu wyrwać na chwilę do Palestyny, aby a jakże, zdobyć tamtejszy najwyższy punkt.
Najwyższy punkt Palestyny (bo szczytem trudno go nazwać :)) to wzgórze
Nabi Junus w mieście Halhul, w całości zabudowane i wznoszące się na 1030 metrów n.p.m. Do
Halhul dostaliśmy się taksówką z Hebronu, za cel podając miejscową aptekę (jedyny punkt oznaczony w maps.me). Stamtąd musieliśmy już wspomóc się współrzędnymi, które pozwoliły nam szybko zlokalizować jedną z bocznych uliczek. Faktycznie, jej fragment był lekko wybrzuszony, a potem uliczka zdecydowanie zaczynała prowadzić w dół, na oko więc topografia terenu się zgadzała :)
Szybko wykonaliśmy pamiątkowe zdjęcia pozując tuż obok śmietnika i postanowiliśmy zakończyć naszą wysokogórską wspinaczkę ruszając z powrotem do Tel Awiwu. Planowaliśmy nie wracać do Hebronu, tylko od razu dostać się do Jerozolimy. I to był błąd, bowiem szybko się okazało, że trudno się z Halhul wydostać - miasto omijają główne trasy, którymi mknie regularny transport. Długo szliśmy wylotówką, aż udało nam się zatrzymać busika. Kierowca jadący do Ramallah za słoną opłatą zgodził się wysadzić nas przy jednym z checkpointów wiodących do Jerozolimy. Podał nawet nazwę, Kalandia, na którą ochoczo się zgodziliśmy.I to był drugi błąd - Kalandia leży bowiem totalnie na północ od Jerozolimy, a my jechaliśmy z południa. Nasz palestyński busik musiał szeroko okrążyć miasto bocznymi, palestyńskimi drogami, co sprawiło, że nadłożyliśmy z jakieś 1.5 h!
*
Warto też dodać kilka słów o wizycie w samym Hebronie. Dostaliśmy się tam izraelskim autobusem z Jerozolimy - ze względu na żydowskie osiedle jest utrzymywana regularna komunikacja . Autobus nie jest zatrzymywany na żadnym checkpoincie, prosto z Jerozolimy, nie zatrzymując się nigdzie po drodze, dojeżdża do izraelskiej enklawy. Swoją drogą, jakoś mamy szczęście do wyjątkowych wydarzeń w Izraelu - tym razem dokładnie wtedy w Jerozolimie odbywały się szeroko komentowane w Polsce 75. obchody wyzwolenia Auschwitz (Światowe Forum Holocaustu). Sprawiło to, że tylko część komunikacji w Jerozolimie działała i do ostatniej chwili nikt nie umiał nam powiedzieć czy będzie się dało dostać do Hebronu.
Osiedle izraelskie w Hebronie otoczone jest drutem kolczastym i robi nader przygnębiające wrażenie. Większość budynków jest pusta i zrujnowana, a nieliczni mieszkańcy patrzą na przybyszy nieufnie (mieszka tu ok. 500 osadników żydowskich). Mnóstwo jest za to izraelskich żołnierzy, dla kontrastu bardzo uśmiechniętych i pomocnych.
Nie trudno było znaleźć nasz główny powód przystanku w Hebronie -
Groby Patriarchów są dobrze oznaczone. Miejsce jest niesamowite, bo wg podań, to tu pochowani są Patriarchowie i Matriarchinie (czy jest takie słowo?), od Abrahama i Sary przez Izaaka i Rebekę po Jakuba. Oczywiście miejsce to jest dla chrześcijan, żydów i muzułmanów celem pielgrzymek, jak i przedmiotem sporów. Powinna tu stać synagoga czy meczet? A może monastyr lub katedra?Jako takim kompromisem jest podział tego kompleksu na południową część żydowską i północną muzułmańską, a w niedalekim miejscu Dębu Abrahama (gdzie miał stać namiot patriarchy) rosyjski monastyr Trójcy Świętej i Świętych Praojców. Stare miasto Hebronu otoczone wysokim murem wzniesionym przez króla Heroda (!) jest oczywiście wpisane na listę Unesco (jako obiekt zagrożony).
Ale największe wrażenie w Hebronie zrobiło na nas co innego.
Po wyjściu z Grobów Patriarchów ruszyliśmy w stronę checkpointu prowadzącego do palestyńskiej strefy miasta. Szliśmy tam coraz cichszymi, coraz bardziej pustymi i coraz bardziej opuszczonymi uliczkami. Nie ukrywam, czuliśmy się coraz bardziej nieswojo. Przy checkpoincie było całkiem pusto - prawie nikt z niego nie korzysta, bo przejść mogą tylko nieliczni Palestyńczycy, którzy mimo wszystko zdecydowali się zostać w swoich domach na terenie strefy izraelskiej.
Przez nikogo nie niepokojeni przeszliśmy przez checkpoint i... znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie! Świecie wesołych, gwarnych ulic, świecie handlujących wszystkim ludzi, świecie zapachów z arabskich kawiarni i straganów z owocami i przyprawami - po przejściu przez wymarłą strefę izraelską, tutaj dosłownie zalało nas życie! Zresztą, najwięcej powiedzą liczby - teren strefy izraelskiej ma 4.5 km2 i mieszka tam ok 500 osadników, teren palestyński to 18 km2 i mieszka tam ponad 215 tysięcy osób.
Wizytę w Hebronie polecam całym sercem, zwłaszcza teraz, gdy osiągnięto tu, oby nie chwilowy, kruchy pokój.