15.03 Polska ogłasza zamknięcie granic i zakaz lotów do kraju. Zaczyna się dość restrykcyjny, trwający kilka miesięcy okres trzymania dystansu społecznego. Siedzimy w domu i anulujemy zarezerwowane na wiosnę podróże.
31.05 Mija ważność sprezentowanego mi jakiś czas temu voucheru na loty Ryanaira. Z duszą na ramieniu kupujemy dwa loty na późne lato, z myślą, że zakaz podróży musi kiedyś minąć. Planujemy m.in. lecieć pod koniec sierpnia do Barcelony, skąd udamy się do Andory, jednego z dwóch brakujących mi krajów Europy (kto wie, jaki jest drugi?).
1.06 Polska zezwala na loty wewnątrz kraju.
13.06 Polska otwiera granice.
16.06 Polska otwiera się na loty zza granicy, na razie głównie ze strefy Schengen.
3.07 zniesiony zostaje obowiązek kwarantanny dla Polaków wracających do kraju zza granicy.
12.08 opublikowany zostaje zakaz lotów do Polski z 44 krajów. W tym z Andory, gdzie nie ma międzynarodowego lotniska. Hiszpania na razie pozostaje otwarta. Z niepokojem obserwujemy wzrost liczby zachorowań w Katalonii. Szanse, że faktycznie tam polecimy oceniamy na 50%.
21.08, piątek Opublikowany zostaje projekt nowego zakazu lotów, tym razem obejmującego 63 kraje, w tym Hiszpanię. Rozporządzenie miałoby obowiązywać od środy 26.08. Właśnie tego dnia mieliśmy lecieć do Barcelony. Jest to na razie jedynie projekt rozporządzenia, wiec brak oficjalnego potwierdzenia tej informacji uniemożliwia nam wystąpienie o zwrot kosztów biletów. Ryanair co prawda umożliwia bezpłatne przebookowanie podróży, ale dotyczy to biletów zakupionych po 10.06 (brakuje nam 10 dni). Spisując loty na straty, przygotowujemy wycieczkowy plan B (roadtrip po centralnej Europie).
24.08, poniedziałek Od rana wyczekujemy opublikowania nowego zakazu lotów (poprzedni przestaje obowiązywać po 25.08). Cisza. Ludzie przebywający w Hiszpanii w panice przebookowują loty, żeby być w stanie wrócić do kraju.
25.08, wtorek Popołudniu, na kilka godzin przed końcem obowiązywania starego zakazu wychodzi informacja, że tenże stary zakaz (z 44-ma krajami na liście, bez Hiszpanii) będzie jeszcze obowiązywał przez tydzień. Od 1.09 wejdzie w życie ten rozszerzony (63 kraje z Hiszpanią, Maltą czy Albanią). Wracający z krajów objętych zakazem mogą się także liczyć z nakazem przejścia kwarantannę (od 1.09). Dla nas wspaniała wiadomość - zdążymy więc polecieć i wrócić z Hiszpanii! Ze starego zakazu wykreślono jedynie Andorę, bo zorientowano się, że nie ma tam lotniska (autentyk!). Pakujemy się, odprawiamy, wypełniamy
hiszpański formularz zdrowotny i wypożyczamy na jutro auto z fotelikiem. Wylot kolejnego dnia o 7!
Nie chcę myśleć jak czują się ci, którzy na podstawie piątkowego projektu rozporządzenia na szybko przebookowywali loty.
*
Pomimo tego, że przygotowania do wyjazdu były dość nerwowe, to sam wyjazd udał się nam doskonale! A jego kulminacją było wejście na
Comę Pedrosę (2942 m.), najwyższy szczyt Andory.
Startowaliśmy z ostatniej miejscowości u podnóża Parku Narodowego, z
Arinsal. Auto zostawiliśmy na wygodnie położonym, darmowym (!) parkingu, tuż u wejścia na szlak. Startowaliśmy z 1475 m.
Trasa jest prosta, bardzo dobrze oznakowana, ale dość strona. Nic dziwnego, bo w ciągu ok. 4h pokonuje się ponad 1400 metrów przewyższenia. Róża już na sam widok szlaku zażądała wsadzenia się w nosidło, po czym zasnęła, mogliśmy więc iść w całkiem sprawnym tempie.
Początkowo szliśmy przez mieszany las, a potem stromym zboczem porośniętym trawą i niskimi sosenkami. Pogoda była idealna - trochę ponad 20 stopni i słońce. Było dość stromo, ale poza tym żadnych technicznych trudności. W Pirenejach powoli było widać już jesień. Swoją drogą, zakochaliśmy się w tamtych górach - rozłożystych, dość wysokich (to trzecie najwyższe góry Europy!) i bardzo malowniczych.
Po niecałych 2h byliśmy w schronisku
Refugi de Coma Pedrosa na 2272 m. Tutaj podjęliśmy decyzję, która trochę złamała mi serce - ja zostałam z Różą w schronisku, a Rafał na szczyt wbiegał sam.
Do szczytu brakowało nam 2h marszu i ok. 700 metrów wysokości. Może nie widać tego na zdjęciach, ale zdradzę, że pod górę wchodziliśmy właściwie we czwórkę :) A że moja lekarka nie jest entuzjastką robienia dużych górskich przewyższeń w ciąży, wolałam nie ryzykować, mimo, że czułam, że szczyt mimo wszystko byłby w moim fizycznym zasięgu. Trudno :)
Podczas więc, gdy my z Różą zajmowałyśmy się rzucaniem kamyków do sztucznego jeziorka
Estany de les Truites, Rafał uprawiał swoje nowe hobby - biegi górskie. W 1.5h zdołał wbiec na szczyt Comy Pedrosy i do nas wrócić, co uważam za niesamowite tempo! Wspólna droga w dół ze schroniska poszła gładko, w niecałe 2h byliśmy z powrotem na parkingu. Tak więc Coma Pedrosa zdobyta - kolejny szczyt do naszej kolekcji Korony Gór Świata!
*
Wspomnę tylko, że naszej wizyty w Andorze nie ograniczyliśmy tylko do wejścia na Comę Pedrosę.
Byliśmy także na długim spacerze
doliną Madriu-Perafita-Claror, jedynym andorskim obiekcie z listy Unesco. Dolina, prawdopodobnie dlatego, że przez wieki dostępna była jedynie pieszo, zachowała swój malowniczy charakter. Mimo, że zajmuje aż 9% terytorium całego kraju, to znajdują się tu tylko dwie maluteńkie osady (w których łącznie jest tylko 12 domów z granitowych kamieni), w których już zresztą nikt nie mieszka na stałe (dolina zamieszkała jest jedynie w sezonie letnim). Do tego jest tam przepięknie - piesze ścieżki, kamienne mostki, zielone pastwiska, pasące się owce. Czy nie brzmi to sielsko?
W Andorze warto też zwrócić uwagę na prawdziwy skarb Pirenejów - romańskie i przedromańskie kościółki. Wybudowane często w odległych dolinach lub na wyniosłych skałach, chyba tylko niedostępnej lokalizacji zawdzięczają swój nienaruszony czasem i architektonicznymi modami charakter. Ostało się ich w tym kraiku całkiem sporo i stanowią pozycję na andorskiej liście kandydatów do listy Unesco. Innym kandydatem jest niewielka wioska
Santa Coloma, której uliczki owszem są urocze, ale zupełnie bledną przy prawdziwym klejnocie, czyli romańskim kościółku Santa Coloma z kamienną, cylindryczną wieżą. Jako wielka miłośniczka romańskich budowli, byłam na jego widok w siódmym niebie!
Moja miłość do architektury romańskiej sprawiła również, że po drodze nie mogliśmy ominąć i hiszpańskiej części Pirenejów i
doliny Vall de Boí, słynącej z wyjątkowego zagęszczenia romańskich kościółków. Oczywiście zaowocowało to wpisem na listę Unesco :) Dodam tylko, że dolinę warto odwiedzić nie tylko ze względu na walory architektoniczne - jest tam do tego po prostu przepięknie i dolina obfituje w trasy trekkingowe!
Co tu dużo mówić - do Polski wróciliśmy zauroczeni Pirenejami. Rafał szuka już biegów górskich w tamtych rejonach na przyszły rok i wracamy!