Sukces misji 444 (czyli zdobycie 4 4-rotysięczników w 4 dni) zasługiwał na prawdziwe świętowanie - pizza, włoskie lody, szprycer i przede wszystkim kąpiel były wszystkim o czym cała piątka marzyła :) Za bazę posłużyła im mała piemoncka wioska, Postua.
Jednocześnie szybko się okazało, że udana misja jedynie zaostrzyła apetyty całej ekipy na więcej. Celebracjom towarzyszyły więc długie dyskusje i przerzucanie się pomysłami na to jak wykorzystać pozostałe dni urlopu.
Pomysłów było sporo, jednak najwięcej aprobaty zyskał plan wejścia na
Mont Blanc, Dach Europy (chociaż dookoła tego czy to faktycznie najwyższy szczyt Europy, to jest trochę kontrowersji). Zdecydowali się iść mniej zatłoczoną, włoską trasą (oznaczoną jako PD+).
Rozpoczęli od Val Veny w Dolinie Aosty, gdzie zostawili auto i ruszyli szlakiem w górę. Było już mocno popołudniu, więc jeszcze dość nisko, na trawiastym odcinku rozbili namioty i spędzili noc. Rano ruszyli ponownie w górę żlebem polodowcowym - szło się beznadziejnie, bo po twardych, chwiejnych kamieniach. Do tego pogoda bardzo się popsuła. Mimo to udało im się dojść do schroniska
Refugio Gonella (3072 m.). Plan był taki, żeby je minąć i kawałek wyżej, już na lodowcu rozbić namioty i spać (koło schroniska są tylko skały, więc nie bardzo jest tam gdzie rozbić namiot).
Do schroniska weszli tylko na herbatkę, ale... pogoda zrobiła się tak nieprzyjemna, że mocno się zasiedzieli. Do tego okazało się, że Kuba miał problemy z żołądkiem (być może już choroba wysokościowa dała się mu we znaki?) i wiedział, że nie da rady wchodzić na Blanca, ani też nawet pójść trochę wyżej, do planowanego obozu. Musieli więc znaleźć dla niego nocleg - okazało się, że oprócz dość drogiej opcji spania w schronisku dostępne też były bardzo tanie miejsca (10-15 euro) w tzw. 'pokoju zimowym' (to schron-kanciapa, bez ogrzewania ani żadnych udogodnień, dostępna dla wspinaczy zimą, gdy schronisko jest zamknięte; zawsze to wtedy lepsze niż nocleg w namiocie). Zrobili szybką naradę i zdecydowali, że w schronisku zostaną wszyscy - przeważyła brzydka pogoda i możliwość zostawienia namiotów (i w rezultacie nietarganie ich ze sobą pod górę).
Poszli spać wcześnie, bo... koło 13-14 popołudniu. Rafał obudził się cudownie wyspany na śniadanie o 22 (w końcu spał 8 godzin :D) i na szlak wyszli jeszcze przed północą, jako pierwsi z 3 ekip, które tego dnia szły na Blanca z Gonelli. Szli niestety w czwórkę, bez Kuby.
Niedaleko za schroniskiem zaczynał się
lodowiec Dome. Dobrze się nim szło, bo nocą był mocno zmrożony, ale jednocześnie trzeba było uważać, bo był bardzo śliski (Rafał od razu na początku zaliczył groźny poślizg, ale na szczęście raki, czekan i lina pomogły mu się zatrzymać).
Zanim jeszcze doszli do przełęczy (3811 m.) Monika zaczęła się źle czuć. Morale wszystkim mocno spadły, bo nie byli jeszcze nawet w połowie drogi. Ratunkiem okazał się... red bull w tabsach, którym posilona Monika ruszyła ze wszystkimi dalej. Weszli na
Piton des Italiens (4003 m.) i kawałek dalej doszli do miejsca, w którym trasa włoska łączy się z dużo popularniejszą francuską. Tutaj zaczęło być już tłoczniej - co rusz mijali rozbite przy szlaku namioty.
Na 4362 m. jest
schron Vallot (nie jest to schronisko i nocowanie tam jest zabronione, można go używać jedynie do odpoczynku po drodze) - gdy ekipie się udało do niego dotrzeć już świtało. Warunki w schronie były koszmarne - śmierdziało uryną, a cała podłoga była zawalona śmieciami. Rafał przyznał, że nigdy czegoś takiego nie widział w górach. W schronie zresztą było już mnóstwo ludzi.
Mimo to, bardzo zmęczeni, postanowili się tam zatrzymać i zrobić sobie herbatę. Było straszliwie zimno, w końcu świt to najzimniejsza pora doby. Do tego Michał, najbardziej doświadczony członek wyprawy, zaczął się bardzo źle czuć, nie chciał iść dalej, a raczej optował za samotnym zejściem w dół (na co oczywiście reszta ekipy nie zgodziła się ze względów bezpieczeństwa). Znów uratowały ich napoje kofeinowe i godzinny odpoczynek. Nawet Michał zebrał się w sobie i w komplecie ruszyli dalej.
Było już jasno, a na szlaku było mnóstwo ludzi. Do tego stopnia, że miejscami robiły się kolejki. Na szczęście tutaj już technicznie droga nie jest trudna - spokojnie, niezbyt stromo idzie się lodowcem. Kawałek po kawałku, w pięknym słońcu posuwali się coraz dalej, wymarzony szczyt się zbliżał, humory też zaczęły się więc poprawiać. Co prawda zadyszka łapała ich coraz częściej, ale wreszcie o 10 rano stanęli na szczycie! Cel osiągnięty!
Kilka zdjęć, stanie w kolejce do zejścia i ruszyli w dół, tą samą drogą do schroniska Gonella. Początkowo schodziło się naprawdę dobrze, w pięknym słońcu, było więc bardzo przyjemnie. Z drugiej strony z czasem lodowiec zaczynał się już topić, robiło się ślisko i trudno. Do tego mocno zmęczeni szli powoli - w schronisku byli dopiero o 16. Przywitał ich tam Kuba, który na szczęście dobrze się już czuł.
Zakładali, że położą się w schronisku na zasłużony odpoczynek, ale kolejny raz musieli zmienić plany. Właściciele schroniska ostrzegli ich, że następnego dnia pogoda ma się bardzo zepsuć, więc lepiej by było, jakby od razu zeszli w dół. Co tu dużo mówić - niezbyt to ekipę ucieszyło, bo byli koszmarnie zmęczeni, ale jeszcze raz się zebrali i ruszyli w dół.
Szło się bardzo ciężko - bardzo im się nie chciało, a droga kamienistym żlebem nie należała do przyjemniejszych. Wyglądała, jakby nigdy miała się nie skończyć, a w ciemności kamienie ciągle się osypywały im spod stóp. Marsz tym ostatnim odcinkiem był wyczerpujący.
Namioty rozbili w tym samym trawiastym miejscu co wcześniej, dopiero o 2 w nocy i od razu poszli spać. Za nimi był 28-godzinny dzień! Ale co tu dużo mówić, poziomu ich satysfakcji nie dało się opisać!
*
W kwestii formalnej - istnieje spory spór czy Mont Blanc należy w całości do Francji, czy też leży na granicy Francji i Włoch (będąc wtedy też najwyższym szczytem Włoch). Wynika to z tego, że granica jest regulowana wiekowym Traktatem Turyńskim (z roku 1860), a ponowna regulacja granicy włosko-francuskiej po II WŚ ominęła okolice Mont Blanca. Do tego zalegający tam lodowiec utrudnia dokładne wytyczenie granicy.
Za wikipedią:
Przebieg granicy w rejonie głównego wierzchołka jest kwestią francusko-włoskich sporów: na mocy Traktatu Turyńskiego z 24 marca 1860 dotyczącego wyznaczenia granicy pomiędzy Francją a Królestwem Sardynii (które w 1861 stało się Królestwem Włoch) granica przebiega wzdłuż grzbietu masywu Mont Blanc. Według niektórych map i publikacji (głównie francuskich) główny wierzchołek znajduje się na terytorium Francji przy granicy z Włochami w regionie Haute-Savoie i w granicach administracyjnych miasta Saint-Gervais-les-Bains, a granica francusko-włoska przebiega przez pobliski, boczny wierzchołek masywu – Mont Blanc de Courmayeur (4748 m n.p.m.). Według map i publikacji włoskich granica przebiega przez główny wierzchołek. Podobnego zdania są autorzy francuskiego opracowania z 2013 roku, „A qui appartient le Mont-Blanc?” prof. Paul Guichonnet i Christian Mollier.
Część źródeł (zwłaszcza francuskich) podaje więc jako najwyższy punkt Włoch pobliski Monte Bianco di Courmayeur (4748 m.), ale to z kolei na pewno jest błędną informacją.
Za portalem
PeakBagger:
If the border that jogs south is the true border, though, the highest point in Italy becomes somewhat problematical. Mont Blanc de Courmayeur (15,577'/4748m), just 625m southeast from the very top of Mont Blanc, would become the highest named summit in Italy. However, 250m northwest of Mont Blanc, the "French jog" of the France-Italy border rejoins the main ridge at possibly 15,617'/4760m, maybe less, depending on the map you use and the snow cover in a given year. Thus, this unnamed spot on the ridge would then be the highest mathematical point in one of the world's most important countriesDlatego my też postanowiliśmy uznać Mont Blanc za najwyższy szczyt zarówno Włoch jak i Francji.