Birmański savoir-vivre nakazuje jedzenie łyżką i widelcem. Z tym, że widelec służy tylko do tego, żeby pomóc sobie nałożyć porcję na łyżkę, którą faktycznie się je. Można też pomóc sobie prawą dłonią.
Wypada również, jako poranne pozdrowienie, zapytać się znajomego
'Czy jadłeś już swój lunch?' albo
'Jakie curry dziś jadłeś?'. Choć brzmi to absurdalnie, to tak właśnie tłumaczy się birmańskie standardowe pozdrowienie. Daje to pewne wyobrażenie tego, jak powszechna i ważna jest potrawa narodowa, czyli
curry. Co więcej, to Birma, a nie np. sąsiednie Chiny zajmuje pierwsze miejsce w rocznej konsumpcji ryżu na głowę - przeciętny Birmańczyk zjada go 200 kg na rok!
Birmańskie curry różni się nieco od tego znanego z Indii czy Tajlandii. Przede wszystkim nie jest ostre (dla mnie było to wybawienie, ale wierzę, że niektórzy mogą je oskarżyć o bycie mdłym) i jest znacznie tłustsze. Po powierzchni wielkiego gara z curry, który nastawia się już rano, pływają wielkie oka tłuszczu, skutecznie chroniąc potrawę przed zepsuciem w wysokich temperaturach. Curry je się jako każdy posiłek - zaczyna się nim dzień przy śniadaniu, wspaniale smakuje też jako kolacja.
My najczęściej próbowaliśmy curry baraniego i z kurczaka, ale oczywiście składniki bywają rozmaite (zwłaszcza na wybrzeżu królują oczywiście ryby i owoce morza).
Kolejną narodową potrawą birmańską jest
mohinga. To makaron ryżowy z zupą rybną jedzony głównie jako pożywne śniadanie.
Inną kulinarną instytucją w Birmie jest...
instant coffee mix, czyli dobrze nam znana tzw. kawa 3w1! Jeśli poprosicie w Birmie o kawę, to raczej dostaniecie właśnie taką. A porcja w torebce będzie tak duża, że będziecie mogli kilka razy zalewać sobie kawę gorącą wodą z termosu stojącego na każdym stole. Nieodmiennie rozczulały nas sklepy, w których fantazyjnie rozwieszano sznurki kawowych torebek, jak towar na honorowym miejscu.
Jak na byłą brytyjską kolonię przystało, w Birmie powszechnie pije się też
herbatę. Najczęściej z mlekiem i cukrem, który czasem zastępowany był innym słodzikiem, wydaje się nam, że syropem trzcinowym.
Nie do przecenienia były też liczne uliczne stoiska ze świeżo wyciskanymi sokami owocowymi (także i z trzciny cukrowej). Tego bardzo zazdroszczę mieszkańcom krajów cieplejszych niż nasz!
Ciepły wieczór oznacza również zimne piwo - my próbowaliśmy piwa Mandalay i Myanmar (nazwy wyjątkowo łatwe do zapamiętania:)).
Na ulicznych straganach królują rozmaite
mięsa (także i np. kraba). Zwykle są one
nabite na patyk, a jedzący, siedząc na małych plastikowych krzesełkach, maczają je we wspólnym sosie.
Czasem sprzedający tnie je pracowicie nożyczkami na mniejsze kawałki, aby się kupującym łatwiej się jadło. Tę samą praktykę zaobserwowaliśmy kupując przepyszne
racuchy z cukrem na ulicznym stoisku. Przed podaniem zostały one dokładnie pocięte nożyczkami na drobne kawałki.
Na straganach zaopatrzyć się też można w inne smakołyki - owoce, spring rollsy czy robale. Z konkretów, najemy się tam też smażonego ryżu z warzywami albo potraw na bazie makaronu.
Stragany bywają też obwoźne. Sprzedają np. lody. Sprzedawcy są zaopatrzeni wtedy w termos i różnokolorowe wafle i dzwoniąc dzwoneczkami obwieszając swoje nadejście.
Widać też dużo wpływów kulinarnych od sąsiadów - w Birmie mijaliśmy wiele street foodów i restauracji indyjskich, często podawano też tajski pad thai w różnych odmianach.
W restauracjach, obok głównego dania dostaniemy w zestawie też ryż, zupę (np.
pikantny rosół) i kompozycję warzyw. Pysznie i zdrowo.
A po głównym daniu warto posiłek zakończyć
laphetem czyli sfermentowanymi liśćmi herbaty z dodatkami (np. sezamem albo orzechami).
Nie odmówiliśmy sobie też birmańskich słodkości. W jednej z kawiarni w osłupienie wbił nas
sernik z... żółtego sera! Próbowaliśmy też przeróżnych
owocowych puddingów i cukierków na kształt naszych krówek, zrobionych z
soku z palmy.
Zdecydowanie, prostota i smaki tutejszej kuchni sprawiły, że Birma oczarowała nas także i pod tym względem!