Dzielnica królewska jest fascynująca, ale to, co sprawiło, że tak dobrze czuliśmy się w Bangkoku i z radością go wspominamy, to jego dzielnice położone poza turystycznym centrum.
Dużą radość sprawił nam wieczorny spacer po
Chinatown - zaraz po przejściu charakterystycznej, czerwonej
bramy Chinatown znaleźliśmy się w świecie chińskich znaczków na czerwonych, neonowych szyldach, czerwonych lampionów, sklepików jubilerskich, elektronicznych, odzieżowych i pamiątkarskich, w świecie ulicznych stoisk z doskonałą kuchnią, chińskich świątyń i tłumami spacerujących i cieszących się wieczornym czasem ludźmi.
Patrząc na rozmiar i dynamikę tej dzielnicy trudno uwierzyć, że 200 lat temu skupiała się jedynie wokół wąziutkiej uliczki
Sampaeng Lane. Dziś szeroka
Yaowarat Road, główna ulica Chinatown, pełna restauracji, stoisk ulicznych i ludzi, to jedynie fragment całej dzielnicy.
Do Chinatown wróciliśmy jeszcze raz za dnia, żeby odwiedzić jedną z najsłynniejszych świątyń Bangkoku,
Wat Traimit. Minęliśmy stoisko z wężami wodnymi (akurat Bangkok przygotowywał się do dorocznego wodnego święta
Songkran, przypominającego nieco naszego Śmigusa-Dyngusa) i wspięliśmy się po świątynnych schodach, aby zobaczyć jej największą atrakcję: największy na świecie posąg Buddy wykonany w całości ze złota. 4,5-metrowy Oświecony waży aż 5,5 tony!
Podobnie jak w przypadku Szmaragdowego Buddy, także i ten latami przykryty był gipsem i lakierem, tak, aby chronić posąg przed zakusami złodziei. Gdy w 1955 roku przenoszono go do Wat Traimit, sznury, na których był niesiony, nie wytrzymały ciężaru i się zerwały, a gips i lakier odleciały od figury pokazując jaki skarb skrywał się pod nimi. Od tej pory Wat Traimit odwiedzają nie tylko wierni, ale i ciekawscy turyści.
Z kolei pozwalając sobie zgubić się po drugiej stronie rzeki, w pobliżu Wat Arun, zrozumieliśmy dlaczego Bangkok nazywany się
Wenecją Wschodu. Pełno tu kanałów, także i takich mocno śmierdzących, małych, rozpadających się domków nad nimi i ludzi przemieszczających się po mieście łódkami. Nie udało nam się dotrzeć do kwintesencji wodnego Bangkoku, czyli
pływającego targu, gdzie za stoiska handlowe służą długie łódki załadowane wszelkimi dobrami. Cóż, następnym razem.
Odwiedziliśmy też
Wat Indrawihan z gigantycznym posągiem wielkiego Buddy, jeden z licznych w tym mieście zakładów krawieckich, gdzie po przystępnych cenach uszyć sobie można garnitur czy koszulę na miarę, byliśmy w jednych z największych na świecie galerii handlowych (uwaga, zagadka - w jakim kraju jest największa na świecie galeria handlowa?) i jechaliśmy wygodną naziemną kolejką.
Ale to, co najbardziej podobało nam się w Bangkoku, to jego współczesna część.
Wędrując wśród nowoczesnych drapaczy chmur, z mięsnym szaszłykiem w ręce z jednego z tysięcy stoisk z ulicznym jedzeniem, pokrzepieni kawą z dobrej kawiarni i godzinnym masażem, obserwując ludzi zmieniających się przy plastikowych stoliczkach ulicznych knajpek, po prostu czuliśmy się tam dobrze. Bangkok kojarzył się nam trochę z tropikalną wersją Nowego Jorku - szerokie ulice i chodniki, tłumy ludzi, pogodna atmosfera, wieżowce o ciekawej architekturze (żeby wspomnieć tylko Robot Building, Baiyoke Towers czy Siam-Intercontinental) i wszechobecna sieć sklepów 7/11!
Chodząc wieczorami po tym mieście, nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że ono też nigdy nie śpi!