Z ciekawością patrzyliśmy w morze.
Zachwycaliśmy się bryzą morską, która niosła ten świeży i ciepły zapach kojarzący się z wakacjami (mimo, że to końcówka grudnia, to jednak w końcu byliśmy na wakacjach!), obserwowaliśmy powoli zapalające się światła na brzegach zatoki i próbowaliśmy zgadnąć w którym miejscu zaczyna się już brzeg jordański, a gdzie egipski.
Niemal czuć było jak Izrael klinem wbił się między te dwa kraje i wygryzł sobie drogę ku maleńkiemu kawałkowi linii brzegowej. Ale nic dziwnego. Po prostu musiał.
To tutaj bowiem suchą stopą wyszli na brzeg Izraelici pod wodzą Mojżesza, uciekając z egipskiej niewoli.
Ta historia, którą zna chyba każde dziecko, łatwa do wyobrażenia, trudniejsza do uwierzenia, tutaj wydaje się jeszcze bardziej abstrakcyjna.
Gdzież te zastępy izraelskich uchodźców miałyby się wyłonić z wody, gdy cały brzeg pokryty jest mniej lub bardziej luksusowymi hotelami, naganiaczami z ulotkami w języku rosyjskim, straganową tandetą czy koszmarnie drogimi barami. Po prostu nie ma tu już dla nich miejsca i chyba mało kto o nich jeszcze pamięta.
Trochę się z nimi solidaryzując siedliśmy na morskim brzegu w osłoniętym miejscu i uczciliśmy ich pamięć piwnym toastem.
*
Następnego ranka przypominaliśmy tych zagubionych Izraelitów dużo bardziej.
Szliśmy na piechotę, na przełaj przez rezerwat pustynnych smoków (naprawdę! tak właśnie nazywają się tutejsze wielkie jaszczury) ku jordańskiej granicy i pustyni, po której latami błądzili ci nieszczęśni Izraelici.
Nam trasa poszła trochę szybciej i po niecałej godzinie stanęliśmy u jordańskich wrót.
Za jedyne 106 NIS od osoby (skandal!) opuściliśmy Izrael i nabywając darmową jordańską wizę (normalnie kosztuje ona 40 JD czyli ok 60$, ale z racji bliskości specjalnej strefy ekonomicznej w Akabie jest to jedynie przejście graniczne, gdzie można dostać ją za darmo) wkroczyliśmy do Haszymidzkiego Królestwa Jordanii.