Baracoa jest inna. To naprawdę zupełnie inna Kuba, zobaczycie! - te słowa słyszeliśmy co chwilę i w pewnym momencie zaczęły nam towarzyszyć w naszej podróży jak mantra.
Jedźcie do Baracoa! Tam są milsi ludzie, lepsza kuchnia, inny klimat i pogoda!To małe miasteczko stało się więc dla nas naturalnym wyborem, gdy zastanawialiśmy się dokąd uciec z nieprzyjemnego Santiago. Nie chcieliśmy już podróżować wygodnym, ale bardzo turystycznym Viazulem, więc zapakowaliśmy się na tłoczną pakę camiones i ruszyliśmy na wschód.
*
Już sama droga była pierwszym sygnałem, że w Baracoa będzie inaczej.
Opuściliśmy Guantánamo, przejechaliśmy kawałek wybrzeżem, aż dotarliśmy do słynnej
La Farola, niezwykłej, krętej górskiej drogi, łączącej Baracoa z resztą świata. Tutaj podróż na wypełnionej po brzegi pace ciężarówki stała się jeszcze mniej wygodna - na krętych serpentynach miotało nami niemożliwie, współpasażerowie cierpieli na chorobę lokomocyjną i tylko niesamowite widoki, podpatrywane przez szparę w brezencie ratowały morale.
Baracoa to pierwsza stolica Kuby, miasto założone przez Diego Velazqueza zaraz na początku hiszpańskiego podboju Kuby. Położone u brzegu morza, zagubione w tropikalnych lasach pokrywających strome góry u wybrzeża, przez wieki było bardzo odcięte od reszty wyspy, bowiem dało się tu dotrzeć tylko drogą morską. Szybko więc straciło tytuł stolicy i pogrążyło się w długo trwającej izolacji.
Dopiero Fidel ufundował tę krętą, kosztującą majątek drogę przez góry. Zrobił to z wdzięczności dla mieszkańców Baracoa, którzy wspierali go w czasach walki z poprzednim reżimem. Droga służy miastu do dziś i dostarcza niezapomnianych wrażeń tym, którzy nią podróżują.
Drugim sygnałem o zmianie był moment, gdy piękne, słoneczne niebo zasnuło się chmurami i na horyzoncie zamajaczyła burza. Lunęło w momencie, gdy dotarliśmy do przedmieść Baracoa i gdy ulice miasta dosłownie zamieniły się w rwące potoki, zrozumieliśmy co oznaczał odmienny klimat tego miasta!
Przyznam jednak, że rzeczywiście nie tylko deszczowa pogoda sprawia, że to miasto jest inne niż reszta kraju - znacznie mniejsze niż te poprzednio przez nas odwiedzone, spokojniejsze, mniej turystyczne i przyjaźniejsze. To było pierwsze miejsce w tym kraju, gdzie było nam na tyle dobrze, że postanowiliśmy zostać trochę dłużej. I to mimo, że wszystkie atrakcje tego miasteczka szybko zostały przez nas poznane. Dużą część naszego pobytu tutaj stanowiło więc odwiedzanie tanich lodziarni, próbowanie przysmaków z lokalnego hitu -
czekolady (niestety tutaj spotkał nas zawód, nawet nie wchodźcie do
Casa del chocolate!), spacery nad morze czy po prostu przypatrywanie się kubańskiemu ulicznemu życiu.
Wybraliśmy się też na dłuższy spacer poza miasteczko, aby spojrzeć z mniejszego dystansu na symbol miasta, niesamowitą górę stołową
El Yunque i odwiedzić
Duaba czyli miejsce gdzie Antonio Maceo, kubański bohater z czasów wojny o niepodległość przybił do brzegów wyspy. Dziś stoi tutaj mało udany pomnik, ale zdecydowanie jest to miejsce, skąd El Yunque widać doskonale. W pobliżu znajduje się jeszcze
Finca Duaba czyli replika typowej kubańskiej plantacji kawy, kakaa i mango.
Innym hitem Baracoa jest też dumna katedra wznosząca się w samym centrum miasta, gdzie znaleźć można krzyż ponoć przywieziony przez Krzysztofa Kolumba ze starego świata. O ile rzeczywiście badania wykazały, że krzyż ten faktycznie pochodzi z czasów odkrycia Ameryki, to zrobiony jest z typowo kubańskiego drewna;)
Przyznam Wam się, że w Baracoa zupełnie nam nie przeszkadzało oszukane pochodzenie kolumbowego krzyża, niesmaczna czekolada czy deszczowa pogoda. Po prostu wreszcie znaleźliśmy kubańskie miasto, w którym było przyjemnie!