Południe potrzebuje postępu, Południe stawia na rozwój...Spacerowaliśmy po kawałku dżungli w Parku Narodowym
Nechisar i z otwartymi buziami słuchaliśmy opowieści F., doktorantki socjologii z Europy, prowadzącej badania naukowe w i o Etiopii. Oficjalny temat, którym się zajmuje nie ma kompletnie nic wspólnego z tym, o czym jej praca będzie naprawdę, ale po prostu są pewne tematy, o których w Etiopii nie wolno mówić głośno. Dopiero 'zacisze' lasu - plątanina lian, harmider zwinnych babunów (nie udało się niestety ich uchwycić w obiektywie) i dzikich guźców, pozwoliły na swobodną rozmowę i opowieści. Nie spodziewalibyśmy się, ale w Etiopii nawet ściany mają uszy, a maile potrafią na parę dni znikać z pocztowych skrzynek elektronicznych!
Nic zresztą dziwnego - jak nie do końca wiadomo o co chodzi, to z pewnością w grę wchodzą pieniądze. Duże pieniądze. Tak jest i tutaj - za mantrą o postępie, którą powtarza rząd, zarządcy prowincji i wszystkie lokalne szychy i urzędasy, stoją zupełnie inne cele. Szlachetna z pozoru misja ma tylko usprawiedliwić wszelkie użyte środki, wybielić zwykłą chciwość i zrobić ludziom wodę w mózgu.
Południe potrzebuje postępu.
*
A teraz kilka polityczno-społecznych etiopskich faktów:
1). Chiny mają w Etiopii (i w Afryce w ogóle) olbrzymie wpływy, a zwłaszcza w rządzie. Przepływa tędy masę inwestycji i podarków, oficjalnie mających nie nieść za sobą żadnych zobowiązań. W praktyce wiadomo jak z tym jest - wszelkie chińskie przedsięwzięcia działają na preferencyjnych warunkach. Mijaliśmy wiele hal czy fabryk ulokowanych gdzieś po drodze z powiewającą chińską flagą na wjeździe, oglądaliśmy efektowne zdjęcia największych estakad stolicy firmowanych chińskimi podpisami, a zdezorientowani tubylcy w bardziej oddalonych miejsc pytali się nas czy jesteśmy z Chin, bo takich tu najwięcej przyjeżdża.
2). Nie o same fabryki tu zresztą chodzi.
Chiny mają preferencyjne warunki także jak chodzi o dzierżawę ziemi. Za hektar ziemi płacą 100 birrów rocznie, bo jest śmieszną ceną po każdym względem. Dziewicza, żyzna ziemia jest zatruwana pestycydami, wyjaławiana, a co jakiś czas tajemnicze tiry pojawiają się w okolicy i zabierają plony w stronę portów czy lotnisk, aby wyhodowane dobra powędrowały w stronę Chin. Sama Etiopia nie ma z tego właściwie nic.
3). Ta ziemia do wynajęcia nie pojawia się znikąd.
Etiopski rząd praktykuje ohydny zwyczaj wysiedlania ludzi z ziem przeznaczonych do wynajęcia (albo właściwie: udostępnienia) Chińczykom. Pasterze, którzy żyli tam od lat i praktykowali obyczaje i styl życia ojców, są zmuszeni do opuszczenia swoich domów, szałasów, cmentarzysk i stad. Przenosi się ich do miast, gdzie są szkoły, ale nie ma nauczycieli, jest trakcja, ale bez elektryczności, są szpitale bez lekarzy i kanalizacja bez wody. Nie da się żyć, ale propaganda ogłasza sukces.
Ludzie, którzy nigdy nie robili nic innego niż to, co ich przodkowie (czyli hodowla i wypas zwierząt), nie wiedzą jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nie wiedzą jak uprawiać ziemię, której zresztą w miastach brak, nikt ich tego nie uczy, ani nie mają innych umiejętności, mogących im umożliwić przeżycie. Są zmuszeni kupować wszelkie produkty, ale nie mają za co.
4). Przesiedlenia to jednak nie jedyny problem.
Chiński rząd chętnie dzieli się ze swoim etiopskim bratem osiągnięciami w dziedzinie rozprawiania się z mniejszościami narodowymi, których w Etiopii nie brak. Kolorowe południe to przecież jedna wielka mieszanka różnorodnych plemion, kultur i języków. Cała prowincja nosi zresztą dumną nazwę 'Regionu Narodów, Narodowości i Ludów Południa'.
Mniejszości więc intensywnie się skłóca, przesiedla i zmusza do przyjmowania nowych zwyczajów i religii. Dzieci są poddane obowiązkowi szkolnemu, co w praktyce oznacza to, że muszą wyjechać daleko od domu (mimo, że są przecież też szkoły w pobliżu), a tam poddane są mocnej indoktrynacji. Muszą też uczyć się języka amharskiego, co jeszcze ma sens jako że jest to język urzędowy kraju, i angielskiego, którego 80% z nich nie użyje po tym jak wrócą do rodzinnych wiosek (amharskiego zresztą pewnie raczej też nie). Najtrudniejsze zresztą są te powroty. Takie dzieci wyrwane ze swoich środowisk i siłą wtłoczone w inne zwyczaje, mowę i kulturę po powrocie po prostu nie odnajdują już wspólnego języka z rodzicami i rodziną...
5). Rasizm
To kolejny trudny temat z etiopskiego podwórka. Kraj ten zamieszkuje tak wiele różnych narodowości, że nie dziwią liczne tarcia między nimi. Tradycyjnie za najbardziej 'etiopskich' uznaje się Amhara z północnej części kraju - to ich kultura i język położyły podwaliny pod dzisiejszą Etiopię. Myśląc o historii Etiopii raczej myśli się właśnie o ich państwie. To niezwykle dumni i uparci ludzie, świadomi tego jak unikalną kulturę stworzyli. I że nigdy nie dali się nikomu podbić.
Niestety sprawia to, że patrzą z wyższością na Etiopczyków innego pochodzenia etnicznego. Najliczniejszą grupą wśród tych właśnie są Oromo z południa i wschodu kraju. Pochodzą prawdopodobnie z terenów dzisiejszej Somalii, a do Etiopii przywędrowali w okolicach XV w. Mimo, że to z nich właśnie wywodził się ostatni cesarz, Hajle Selasje, to ciągle są uznawani za trochę gorszych Etiopczyków. Rzadko który Amhara zaufa Oromo, rzadko który Oromo będzie chciał współpracować w Amharą.
6). Najpiękniejsi
Za to z tej mieszanej Etiopii pochodzą najpiękniejsi ludzi (nie mówi się zresztą, że 'mieszańce' są wyjątkowo urodziwi?). Wysocy, o miedzianej skórze (uważają się nawet za białych Afrykanów!), bardzo szczupli, umięśnieni i wyprostowani (w końcu od małego noszą rzeczy na głowie!). Inaczej niż ludzie typu negroidalnego, mają proste, wąskie nosy, niewielkie wargi i smukłe twarze. Mocno zarysowane kości policzkowe, dość wąskie oczy, przepiękne zęby i łagodniej kręcone włosy. Mówi się, że Etiopczycy i starożytni Egipcjanie (nie mylić z obecnymi!) mieli to samo pochodzenie. Dziś zresztą w etiopskiej urodzie wyraźnie widać wpływy arabskie, a może i jeszcze europejskie?
Nieraz patrzyliśmy z podziwem jak z ohydnych slumsów wychodziły najpiękniejsze modelki. A raz nawet musiałam zafascynowanym chłopakom urządzić scenę zazdrości!;)
7). Biurokracja
... panuje w Etiopii nieprawdopodobna. To na co narzekamy w Polsce okazuje się wcale nie być takie złe! Aby coś załatwić, tradycyjnie trzeba chodzić od okienka do okienka, które się mnożą i mnożą. Co gorsza, zadbano o to, żeby z żaden z urzędników nie znał całego procesu poza małym wycinkiem, za który jest odpowiedzialny. Nie wiadomo więc jakie dokumenty przygotować do następnego etapu, a i to zmieniane jest często, tak aby nikt nie mógł się przyzwyczaić do raz ustalonego porządku. Celem jest to, żeby nikt nie mógł dokładnie prześledzić całego procesu, ani zbytnio wnikać co i gdzie jest robione. Podobno.
Faktem za to jest, że nepotyzm na państwowych stanowiskach sięga nieprawdopodobnych granic. Zatrudniani są często ludzie, którzy nie umieją nawet czytać i pisać! Są więc skrajnie niekompetentni, a ze względu na raz zagwarantowane stanowisko, niechętni do pomocy. Zaśmiewaliśmy się do rozpuku z niesamowitych historii i wybiegów, jakie F. musiała zastosować, aby załatwić potrzebne papiery. Gorzej jakby to ktokolwiek z nas musiał znaleźć się na jej miejscu.
8). Załatwianie spraw
Nie tylko w urzędach trudno jest załatwić swoje sprawy. Początkowo dość nieufnie podchodziliśmy do rad F., bo jej metody wydawały nam się po prostu dość niegrzeczne. Ale po pewnym czasie zauważyliśmy, że to jedyna metoda, która działa.
A więc:
- nie dogadujcie czegoś 'na słowo', a już zwłaszcza hotelowej rezerwacji. Ktoś o niej po prostu zapomni, nie zapisze albo oleje i zostaniecie z niczym. Nam się to już zdarzyło.
- gdy coś z kimś załatwiacie, proście o jego imię, żeby w razie czego móc się na niego powołać. Czasem to potem pomaga.
- wszelkie potwierdzenia i zapewnienia lepiej mieć na piśmie z podpisem zapewniającego. Początkowo branie podpisu na bilecie ważnym przez 48h tylko po to, żeby ktoś potwierdził, że ten bilet faktycznie jest ważny przez 48h, wydawało nam się absurdem, ale niestety parę razy to była jedyna opcja.
F. opowiadała też o tym, że czasem, gdy coś załatwia przez telefon, musi upewniać się czy ktoś naprawdę zapisuje to, o co prosi. Ucieka się nawet do tego, że nadsłuchuje odgłosów pisania czy pyta się w której ręce rozmówca trzyma długopis (co okazuje się bardzo trudnym pytaniem dla kogoś, kto tak naprawdę nic nie pisze). Absurd!
9).
Faranji frenzy
Faranji to etiopskie słowo na przybyszów, turystów i ogólnie białych;) Słyszeć je będziecie na każdym kroku, w pozytywnym jak i negatywnym zabarwieniu. Słów 'You!', 'One dollar' czy 'Pen' nasłuchaliśmy się w nadmiarze. Niestety zwykle faranji frenzy oznacza, że biały będzie musiał zapłacić za coś więcej, zostanie oszukany albo mocno nagabywany. W skrajnym przypadku, zdarza się, że dzieci przyzwyczajone do wysokich datków rzucą za niekooperatywnym turystą kamieniem!
Na szczęście Etiopia zaczęła sobie zdawać sprawę z rozmiarów białasowej gorączki i w niektórych szkół... wysyłani są policjanci tłumaczący dzieciom, że nie wolno w przybyszów niczym rzucać. Natknęliśmy się też na tablice informujące, żeby pod żadnym pozorem nie dawać proszącym dzieciom niczego, bo to je demoralizuje. A jeśli naprawdę chce się któremuś pomóc, można to zrobić przez odpowiednie instytucje.
Ale bywały też pozytywne przejawy szaleństwa na punkcie białych, zwłaszcza w miejscach, które nie są przez nich aż tak tłumnie odwiedzane. Nigdy w życiu chyba nie nasłuchałam się aż tak, że jestem piękna i kochana;)
*
Na koniec jeszcze dwa słowa o samym miejscu -
Arba Minch to główne miasto południa, położone w cudownym miejscu, na wzgórzach między dwoma jeziorami: Chamo i Abaya. Z wyżej położonych miejsc miasta, widoki są niesamowite. Sam przesmyk jeziora zajmuje narodowy park
Nechisar będący zarówno dżunglą jak i sawanną. Znajdziemy tu siedliska krokodyli, hipopotamów, biegające zebry i małpiszony.
W okolicy znajdziemy też malowniczo położone plemienne wioski, z których najsłynniejsza to chyba
Dorze.
Sama nazwa miasto oznacza '40 źródeł' i nie wzięła się znikąd. Na samym skraju parkowej dżungli znajduje się miejsce, skąd wytryska te 40 źródeł. Bardzo łatwo się nam dostać, aby zobaczyć, że Etiopia to nie sama pustynia i susza;)
************************************************************
Informacje praktyczne:* Kurs walut: 6 birr to ok. 1 zł.
* Do siedliska krokodyli można dostać się tylko łódką. Wynajmuje je jedna, monopolistyczna firma i niestety trzeba bardzo uważać na rezerwacje, bo często zostają 'zgubione' (tak się stało z naszą).
* Jeśli chce się zapuścić dalej do Parku Narodowego trzeba wynająć uzbrojonego przewodnika.
Ceny:* Nocleg w 'family room' w bardzo przyjemnym hotelu dla 4 osób - 528 birr
* Nocleg od osoby w dwójce w niezbyt przyjemnym hotelu - 200 birr
* Duża butelka lokalnego etiopskiego wina - 60 birr
* Mała butelka etiopskiego wina na eksport - 40 birr
* Bardzo duża kolacja z napojami i winem dla trzech w dobrej knajpce - ok. 250 birr
* Jedno danie: 50 - 90 birr
* Dwa śniadania w knajpie (tost francuski, cappuccino i wspaniały sok z mango) - 130 birr
* Wstęp do Parku Narodowego - 90 birr
* Wynajem łódki dowożącej do krokodyli (na kilka osób) - 770 birr
* Chusteczki do nosa - 5 birr
* Autobus z Arba Minch do Addis Abeby (ostatnie bilety u prywatnego przewoźnika, I klasa) - 200 birr
Przydatne adresy:* Tourist Hotel Arba Minch - chyba najprzyjemniejszy hotel w tej podróży. Położony w samym centrum jest właściwie przyjemnym ogrodem z restauracją i budynkami wśród roślin. Pokoje są czyste, łóżka mają moskitiery i łazienki są w porządku. Świetny stosunek jakości do ceny. Hotelowa restauracja też jest bardzo dobra. Zdarzają się przerwy w dostawie elektryczności (ale wtedy ogród jest pięknie rozświetlony świeczkami). Za 'family room' dla czterech osób płaciliśmy 528 birr
* Somma Lodge - chyba najsłynniejszy hotel w Arba. Na pewno z najpiękniejszych widokiem, a i spanie w czymś co przypomina tradycyjne chatki jest ciekawe. Spotkaliśmy jednak bardzo niezadowolonych z tego miejsca ludzi (podobno chatek nie da się zamknąć).
* Hotel Cairo - był pełny, gdy przyszliśmy, więc wysłali nas do hotelu, z którym współpracują i który był bardzo nieprzyjemny. Dziurawe i brudne moskitiery, niezbyt czyste pokoje i jaszczurka w łazience. Płaciliśmy 200 birr od osoby.