Po dniu pełnym emocji jak ten, marzyliśmy o dobrej, trochę uroczystej kolacji w ciepłym i przyjemnym miejscu. 47 km słoweńskiego wybrzeża, wydartego Włochom i Chorwacji jawiło się jako cel idealny - przyjemne mariny, nadbrzeżne knajpki, słoweńskie wino, śródziemnomorskie specjały i łagodny nadmorski jesienny klimat miały być odpowiedzią na nasze wszelkie potrzeby.
*
Piran będący niekwestionowanym królem słoweńskiego wybrzeża był naszym pierwszym celem. To było jedno z tych miast, których sława narosła do tego stopnia, że oczekiwania stają się bardzo wygórowane. Od dawna czytałam albo słyszałam od znajomych:
- Będąc w Słowenii koniecznie upewnij się, że na pewno zajrzysz do Piranu!.
Miasto wydawało nam się więc być powenecką adriatycką perełką z cudnym
placem Tartiniego, zamkniętym prostą bryłą strzelistej
wieży zegarowej kościoła św. Jerzego, gwarnymi włoskimi, krętymi uliczkami i żywiołowym portem.
Byliśmy tam wczesnym, choć ciemnym już wieczorem. Ta najbardziej romantyczna pora dnia zimowym czasem zdecydowanie nas w tym mieście rozczarowała. Smutne opuszczone jachty stały w zaciemnionym porcie, plac i urokliwe uliczki świeciły pustkami, słynna
'Wenecjanka' (najstarsza kamienica w mieście z XV w. jakby żywcem przeniesiona z Wenecji) ledwo się wyróżniała, a z otwartych punktów gastronomicznych znaleźliśmy jedynie jeden bośniacki fast food.
Mimo niewątpliwego czaru jaki to miasto roztacza nawet o tej porze roku, nie dało się tam spędzić dłużej niż godzinę włócząc się po opuszczonych uliczkach. Ot, definicja sezonowości!
*
Szczęscia pojechaliśmy szukać do pobliskiej
Izoli nazywanej najcichszym miastem tutejszego wybrzeża.
Nazwa pochodzi z włoskiego (bo jaki cała reszta istryjskich miasteczek, także i Izola należała przed laty do Włoch vel Wenecji) i przypomina o tym, że kilkaset lat temu miasto leżało na osobnej wyspie, przyłączonej później do lądu na rozkaz Napoleona.
Mimo, że ponoć jest to największy słoweński rybacki port, to panuje tu iście sielankowa, małomiasteczkowa atmosfera. Rankiem spracowani rybacy powoli przygotowują łódki do wyruszenia na codzienny połów, w wąskich, deszczowych ulicach pięknego starego miasta kilkoro tubylców pije prawdziwie włoską kawę (w tym rejonie i słoweński i włoski język mają status urzędowego), a popołudniem i wczesnym wieczorem w licznych trattoriach toczy się przy winie i świeżych owocach morza długie dyskusje. Nie liczcie jednak na to, że zimową porą późnym wieczorem uda Wam się zjeść coś innego niż tosty - my srogo się zawiedliśmy szukając miejsca na kolację po 22-giej!
Mimo małego rozmiaru, Izola nie rozczaruje fanów zwiedzania - podobnie jak w Piranie znajdziemy tu iście wenecką dzwonnicę, tym razem należącą do
kościoła św. Maura, a stare miasto wśród wąskich ulic kryje wiele perełek. Jedną z najsłynniejszych jest chyba rokokowy
pałac Besenghich albo
dom Manziolich zbudowany w stylu gotyku weneckiego. Naprawdę, gdyby nie brak kanałów, byłabym przekonana, że wylądowaliśmy w miniaturkowej Wenecji!
*
Mimo całego uroku i jesiennego spokoju tych miasteczek, w sobotni, deszczowy poranek wyjeżdżaliśmy stąd bez żalu - mam głębokie przekonanie, że słoweńskie wybrzeże zyskuje o wiele więcej wigoru i czaru w porze letniej. A tym czasem na nas czekały w końcu prawdziwe słoweńskie hity!